poniedziałek, 16 grudnia 2013

Historia

Zawsze gdy kończy mi się jakaś dobra historia, mam wrażenie, jakbym wracała do realnego świata po bardzo długim śnie przy ogniu w jakiejś grocie. 
Teraz już wszystko będzie dobrze.
Choć uczucie dziwne i swędzące w mózg. 
I jest mi nawet smutno.

niedziela, 17 listopada 2013

Postanowienie na niedzielę: 50 zdjęć dziennie

Chcę postanawiać coś co tydzień. Takie jakby tygodniowe wyzwania - przez jeden tydzień rób coś, czego zwykle nie robisz, a co być może warto by było robić. 
Tym razem prosto i banalnie, bo trzeba zaczynać od rzeczy, które na pewno wyjdą.
Tak więc postanowienie na ten tydzień brzmi: 

50 zdjęć dziennie


Ponieważ:
a) chciałabym umieć robić dobre zdjęcia, ale nic z tego nie wyjdzie, jeśli aparat biorę do ręki okazjonalnie
b) konieczność robienia zdjęć codziennie wyklucza sytuację, kiedy czekam na odpowiednie warunki, tylko muszę wykorzystać takie światło/tło/pogodę/aurę, do jakich akurat mam dostęp oraz
c) spodobał mi się ten pomysł :)

Za tydzień wstawię siedem zdjęć, po jednym z każdego dnia, wybiorę najdziwniejsze, najlepsze albo się okaże jakie i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Jak ktoś ma ochotę dołączyć, to zapraszam :).


czwartek, 14 listopada 2013

Zmiany, zmiany - post motywacyjny

Postanowiłam zmienić swoje życie.
To znaczy zejść z zatłoczonej drogi na jakąś leśną opuszczoną ścieżynę.
Robić tylko rzeczy fajne, ciekawe, inspirujące, dziwne, takie, które wcześniej nawet by mi przez głowę nie przeszły. I tylko takie, na jakie przyjdzie mi ochota. 
Haha, oczywiście, że jak już tylko zmiany ruszyły, zostałam brutalnie uświadomiona, że się nie da. W związku z czym "tylko" z poprzedniego zdania należy zamienić na "głównie". 
Idzie mi więc mozolnie i bardzo pod górkę, szczególnie, że moje potrzeby zmiany trafiły na mur z sytuacji okołożyciowej, co wcale, ale to wcale, nie pomaga. Ta rzeczona sytuacja wymagałaby rozsądku - nawet nie sytuacja sama w sobie, zresztą to nie miejsce, żeby się nad tym rozwodzić. 
No więc. Ekhm. Po kilku miesiącach dojrzewania tego pomysłu w głowie, w końcu przystępuję do realizacji i na razie jest mi ciężko, ale wiem (bardzo chcę wierzyć?), że to wyjdzie mi na dobre - że dużo się nauczę o świecie i o sobie, doświadczę czegoś, popełnię mnóstwo błędów, bo na popełnianie błędów każdy czas jest dobry. Wszystko inne może poczekać. 
Będzie musiało poczekać. 

Listopad stał się nagle. Niby wiem, że miesiące zmieniają się zawsze według tego samego schematu (trzydziesty pierwszy października - BUM! - pierwszy listopada), ale tym razem ta zmiana była tak niespodziewana, że aż do teraz to do mnie nie dotarło. Podobno w październiku padał gdzieś deszcz. Tak mówią ludzie. Ale ja w październiku jeździłam między jednym miastem a drugim i wtedy, gdy w mieście A lało jak to bywa jesienią, ja byłam w mieście B i biegałam w krótkim rękawku, bo było za gorąco. I tak mi zleciał miesiąc... aż tu nagle coś huknęło, pociemniało w minucie, poleciał z nieba wodospad, zaczęło wiać, zrobiło się zimno jak w piekle (nie dajcie sobie wmówić, że w piekle jest gorąco! W piekle jest zimno, przemakają buty i nie można się opędzić od komarów, które żrą nawet przez ubrania) i trwał taki stan przedapokalipsowy około tydzień, po czym nastąpił regularny listopad - to znaczy raz bardzo zimno, a raz trochę mniej zimno, czasem pada deszcz, czasem świeci słońce nie dające zbyt wiele ciepła, ciemności nastają tuż po obiedzie (albo i jeszcze przed), nie jest kolorowo i uroczo, tylko jasno (w sensie przejrzyście) i nostalgicznie, jakby ktoś próbował zrobić przestrzeń do czyszczenia własnych myśli (coś jak sprzątanie biurka do pracy). Myślę, że to dobry miesiąc na zmiany. Nawet moja historia na jutjubie krzyczy, że pora coś zmienić, bo ileż można słuchać tych samych kilku utworów? 
Propozycje ciekawej muzyki chętnie przyjmę! :)
 

Na dobry początek zaczęłam sprzedawać, hm, rękoczyny (rękodzieło byłoby trochę za dużym słowem). Bo święta idą i może komuś się przyda? Bo gromadzą mi się w domu i zaraz się w tym wszystkim zgubię, a za bardzo lubię sobie podłubać, żeby przestać produkować nowe.

KLIK.

Na razie wygląda to trochę licho, ale przedmiotów będzie przybywać i kto wie, może wyjdzie z tego coś fajnego?

A może nic nie wyjdzie. Ale wtedy to nie będzie takie totalne "nic". Przynajmniej będę wiedzieć, co się u mnie nie sprawdza. Zobaczymy za rok. 
Póki co życzę Wam przypływu mocy. Nigdy nie zaszkodzi, no nie? :)

niedziela, 20 października 2013

Pocieszajka na jesień - kremowe piwo

Uwielbiam jesień. Za kolory, za zapachy i za to, że mogę teraz siedzieć z potężnym kubkiem herbaty z miodem i goździkami. (A także za zeszłoroczne skojarzenia z tym okresem). Wiem, że zaraz, za chwilkę, jak tylko pogasną ostatnie znicze na cmentarzach, wpadnę w okołoświąteczną czarną dziurę i nic mnie z niej nie wyciągnie prawdopodobnie do końca stycznia, ale póki co pilnuję, żeby było jesiennie - dosypuję cynamonu, gdzie się da, budzę się rano, żeby popatrzeć na mgłę, a potem zwijam się w kulkę pod kołdrą i mruczę, bo śniły mi się miłe rzeczy. Życie wywaliło mnie w inną część Polski, tam też jest pięknie i też chodzę na długie spacery, ale nie ma tam kundla, więc gdy widzimy się w weekendy, jedziemy na grzyby. 
Jesienią wystawiam się na słońce. Otwieram okno i drzwi balkonowe i siadam w smudze światła, które za moment zniknie, bo jesień jest impresjonistyczna, jak spadające gwiazdy i liście. Mięciutkie futro kundla od września przypomina szczeniaczkowy puszek, a dzisiaj mimo tego, że nic nie idzie po mojej myśli, leciałam jakieś trzydzieści centymetrów na ziemią.
Tak, zdecydowanie o tej porze roku nie potrzebuję pocieszajek. Ale przepis, którym chcę się podzielić, nadaje się też na wieczory przy filmie oraz na każdą inną okazję typu "przydałoby się coś słodkiego" :). 
Pamiętacie może pierwszy przepis na kremowe piwo, który opublikowałam? Jeśli ktoś przypadkiem robił (a mam nadzieję, że jednak nie ;)), to... no właśnie. Lepkie, słodkie, maziste, bardziej jak gęsty sos niż napój. Z tłustą śmietaną na wierzchu w roli jakiejś dziwnej piany. Dobre, ale w ilości kilku łyżeczek, a nie całego kufla. Jednak w parku Harry'ego Pottera (The Wizarding World of Harry Potter) da się kremowe piwo kupić - więcej! Ludzie się tym zachwycają! Co oznacza, że w mojej kuchni coś poszło nie tak. 
...Co z kolei oznacza, że należy to zmienić. Podczas nie wiem ilu prób udało mi się spalić rękawicę kuchenną, garnek oraz patelnię, oblepić pół kuchni karmelem oraz zużyć całą butelkę cream sody, spróbowałam chyba wszystkich wersji, jakie przyszły mi do głowy i ta niżej jest tą najprostszą - a przy okazji najlepszą. 
Zanim podam przepis, czuję się w obowiązku wspomnieć, że aby móc napić się kremowego piwa, należy mieć ukończone trzynaście lat. 
Nie poleca się też być skrzatem domowym :). 
Okej. Przejdźmy do konkretów. 

Składniki: 
- Pół szklanki cukru
- Pół szklanki śmietanki 30% (+ewentualnie trochę więcej do ubicia na pianę)
- Łyżka masła w temperaturze pokojowej
- Łyżka lub dwie ekstraktu waniliowego
- Woda gazowana

Cukier wsypujemy do rondelka, lekko zwilżamy wodą (wystarczą ze dwie łyżki, tylko tyle, żeby był mokry) i rozpuszczamy, aż zacznie zmieniać kolor. Proponuję zestawić z gazu, gdy karmel będzie najjaśniejszy z możliwych, bo podczas dodawania reszty składników jeszcze trochę "dochodzi", ale i z ciemniejszym nie powinno być problemu. Teraz jeśli mamy duży rondel, przechylamy go i zlewamy karmel na jedną stronę (gdy jest go dużo w miejscu, łatwiej nie zrobić z niego lizaka na dnie), po czym dodajemy masło i mieszamy, uważając na oczy (i inne części ciała), gdyż różnica temperatur jest tak znaczna, że lubi niestety strzelać gorącym w każdą stronę. Gdyby się mieszanka trochę zbryliła - rozpuszczamy. Potem ponownie zlewamy w jedną stronę i powoli, na początku dosłownie po parę kropel, dodajemy śmietankę, szybko mieszając po każdym dodaniu. Stopniowo można zwiększać ilość dodawanej naraz kremówki, na upartego można też wlać bardzo szybko i podgrzać do rozpuszczenia, ja jednak wolę robić to powoli - wtedy powstały sos (butterscotch) wychodzi bardziej gładki i jednolity. 
W tym momencie baza już jest gotowa. Jeśli nie zużyjecie całej od razu, można przelać do słoika i tak przechowywać w lodówce (moja stała poza lodówką kilka tygodni i też jej nic nie było). Przelewamy sos do kufla - mi pasuje sześć-siedem łyżeczek na szklankę 250 ml, ale oczywiście można dać więcej lub mniej - i dolewamy ekstrakt waniliowy (może to też być cream soda, która u mnie aktualnie wyszła), dokładnie mieszając (przy okazji piwo zyskuje jakąś symboliczną ilość procentów ;)). Podobnie postępujemy z wodą gazowaną - dodajemy parę łyżek i mieszamy aż do uzyskania jednolitej konsystencji. Teraz bierzemy odmierzoną (!!!) ilość wody i wlewamy za jednym razem do kufla. Nie po ściankach, nie powoli, żeby nie przelać, tylko za jednym zamachem jak najbardziej z góry - dzięki temu wytworzy się piękna piana, bardziej sztywna i trwała niż w normalnym piwie, nie znika sama, wytrzymałaby nawet polanie jakimś sosem z wierzchu. Można wetknąć patyczek do szaszłyków i delikatnie wymieszać albo cały proces przeprowadzić w butelce i dopiero gotowym piwem chlupnąć do kufla. 
A gdyby starania o pianę się nie powiodły - zawsze można ubić kremówkę i położyć na wierzch. Też będzie dobre! 
Wersja z bitą śmietaną:

 
To się dzieje, jak się źle wymierzy ilość wody gazowanej:
Tu wersja wymieszana w butelce:
Jak widać kolory się nieznacznie zmieniają, przypuszczam, że ze względu na kolor karmelu, jaki nam akurat wyjdzie, ale smak za każdym razem był taki sam. Próbowałam też wersji z mlekiem zamiast śmietany - wychodzi tak samo dobre, aczkolwiek nie tak kremowe i ma dziwne grudki (niewyczuwalne na języku, ale widoczne). Najbiedniejsza wersja powstała z mleka karmelowego z tubki i wody gazowanej - dobre, ale to nie to. Z kolei wszystkie ponadprogramowe dodatki w moim przypadku tylko pogarszały sprawę. I z mojej strony to by było na tyle, podrzucam dwa filmy i uciekam. 



wtorek, 24 września 2013

Mój pies mnie przeraża - cz. 1/10000...

 Opis sytuacyjny: mój pies leży pod kołdrą w dużym pokoju. Nawet gdyby leżał na kołdrze, to i tak nie widziałby tego, co się dzieje w kuchni (wydaje mi się, że nie widzi przez ściany, ale nie wykluczam całkowicie takiej opcji). 
W kuchni jestem ja i chcę nalać sobie mleka. Ważnym faktem jest, że Kundel jest fanatykiem mleka. W czasach, gdy uważała, że mięso jest dla frajerów, dałaby się pokroić za mleko i wszelkie przetwory mleczne (co nieszczególnie się w sumie zmieniło, poza tym, że teraz je też mięso). Mleko stoi w lodówce, czasami obok niego albo na jego miejscu stoi sok albo maślanka, albo inny napój w kartonie. Proces jego nalewania jest zawsze taki sam - sięgam po szklankę do szafki albo na suszarkę, otwieram lodówkę, wyjmuję mleko, nalewam, odkładam mleko, zamykam lodówkę i wypijam od razu albo biorę do pokoju. Trzeba wspomnieć, że proces nalewania na przykład soku trzymanego w lodówce jest dokładnie taki sam, nie różni się absolutnie żadnym elementem. A pies nie widzi koloru wlewanego napoju, bo jest pod kołdrą. Mogę sobie nalać soku i go wypić. I nic się nie dzieje.
A mimo to, dokładnie w momencie odkładania kartonu z mlekiem na miejsce słyszę kroki i sekundę później widzę wlepione w siebie psie spojrzenie mówiące "DAAAAAJ!". 
Cholera. Jak ona to robi?

poniedziałek, 23 września 2013

Miodku?

Jest deszczowo, mgliście i wieje, aż latarnie w całym mieście mrugają.
Nie wiem, co teraz ani co potem, a w ogóle to nic nie wiem.
Jestem w stanie oczekiwania na diabeł-jeden-wie-co, czytam "Dobry omen" duetu Pratchett-Gaiman i myślę sobie, że mieli rację - że trudno określić, która ludzka instytucja jest wytworem nieba, a która piekła. 
O mądrzejszych rzeczach napiszę za jakiś czas. Postaram się, żeby to było trochę wcześniej niż za dwa miesiące. A póki co - wtulcie się w misia, miś jest dobry na zimno :). 

niedziela, 30 czerwca 2013

Aaaaa, what's up?! | Katharsis

Ekhm. No. Tego. Heeej! Jak tam? Żyjecie?
Ilość spraw, które zależą ode mnie, i nadmiar wolnego czasu lekko mnie przygniotły, w związku z czym od miesiąca jestem w stanie permanentnego odrealnienia. To dlatego prawie mnie tu nie ma. W wersji optymalnej jestem w wodzie daleko od brzegu i nie muszę odpowiadać na żadne pytania. Taaak. Ewidentnie brak mi natchnienia.

Dlaaaaatego zrobię to, co powinnam zrobić jakiś czas temu - przekieruję uwagę ludzkości na innych.
Gdyż, albowiem, ponieważ jakiś czas temu zaszczyt kopnął mnie w tyłek i dostałam wyróżnieniem w twarz, a raczej w bloga.
No więc w tej akcji chodzi o to, żeby te mniej poczytne blogi zyskały nowych czytelników. Tak w skrócie. Trzeba wytypować jedenaście blogów o niskiej liczbie obserwujących i zadać ich autorom jedenaście pytań. Oczywiście zaraz po tym, jak się samemu odpowie na pytania - tym razem zadane przez Magdę.
Proszę uprzejmie. Tadam.


1. W wolne popołudnie... leżę i myślę nad sensem swojego istnienia ;). Włóczę się gdzieś z Kundlem. Piekę ciastka z m&m'sami i zjadam, maczając w mleku. Czytam różne rzeczy albo coś kombinuję z farbami, serwetkami, papierkami, modeliną, patykami... Czasem coś piszę. Albo zbieram kwiatki. Albo wymyślam sobie kolejne rzeczy, które chciałabym zrobić i oczywiście myślę o robieniu ich, ale do czynu nie przystępuję. No, ogólnie rzecz biorąc - mnóstwo różnych niepowiązanych ze sobą czynności.
2. Najlepiej mi wychodzi... brudzenie. Jak coś dekupażuję, to skrawki serwetek latają po całym mieszkaniu. Trudno mi coś pomalować bez upaćkania się jak małe dziecko (zresztą nawet się nie staram; mam wtedy więcej satysfakcji), a gdy miksuję truskawki, wygląda to tak, jakbym przeciągnęła zwłoki po szafkach w kuchni.
3. W moim kubku najczęściej jest... herbata, oczywiście. Ewentualnie mleko.
4. Nie potrafię... okazywać emocji. Serio. 
5. Gdybym miał(a) więcej odwagi to... więcej i bardziej aktywnie pomagałabym psom. Reszta to kwestia lenistwa, nie braku odwagi. Tak.
6. Czytam... Pratchetta. Sherlocka Holmesa. Harry'ego Pottera (niedawno skończyłam ostatni tom, smutna sprawa). Eragona (wracam do tej książki jak do starego przyjaciela). Chamskie klasyczne fantasy z mieczami, smokami i starymi czarodziejami.
7. Zjadł(a)bym teraz... jagody. Ale takie z krzaczka, fioletowymi łapkami zerwane i wepchnięte całą garścią. Albo agrest, bo dawno nie jadłam. Albo porzeczki, z tego samego powodu. O, albo groszek prosto z pola, wydłubany palcami cioci do miseczki. Albo kromkę jeszcze ciepłego chleba z dobrym masłem.
8. Czekam na... przypływ motywacji. Na dzień, w którym będzie mi się chciało zrealizować to wszystko, co sobie wymyślam. Oraz na działanie przeznaczenia, które na pewno zadziała, tylko muszę mu trochę pomóc, a chwilowo... nie chce mi się.
9. Nigdy nie odmawiam... spaceru. Właściwie to z kimkolwiek, kiedykolwiek i gdziekolwiek. W środku nocy, o szóstej rano, o trzynastej, who cares?!, na spacer mam czas zawsze. Szczególnie, jeśli mogę zabrać psa.
10. Jeśli film/ serial to... Harry Potter albo Piraci z Karaibów po raz sto tysięczny któryś. No i co z tego, że znam je na pamięć? Mają zarąbistą muzykę, fajnych bohaterów i ładne obrazki w tle (choć nawet trudno mi opisywać je razem w jednym punkcie). Nadają się zawsze. "Most do Terabithii" albo "Pan od muzyki" - gdy potrzebuję się zainspirować w innym kierunku. A jeśli serial, to stary Sherlock Holmes. 
11. Ludzie powinni... więcej się bawić. Mniej się spinać. I zastanowić się nad faktem, że "heeej, może jeśli nie rozumiemy zachowań jakiegoś gatunku, to niekoniecznie oznacza, że to gatunek mało skomplikowany, prymitywny i niegodny szacunku?!"... I może jeszcze przyjąć do wiadomości, że człowiek też zwierzę i wcale nie różni się aż tak bardzo od innych gatunków.


Teraz część trudniejsza. Wytypować jedenaście blogów.
Czy ja w ogóle czytam aż tyle blogów? Czy ich autorzy na pewno chcą więcej czytelników...?
 ...
EDIT: Dziś już jest inny dzień. Parę dni po rozpoczęciu pisania tego postu. Dzisiaj, teraz, czuję katharsis. Doświadczyłam emocji, jakich mi było trzeba, żeby złożyć historię, która żyła ze mną bardzo długo, gdzieś na dnie swojego metaforycznego serca. I żeby zrozumieć, że nie żegnam jej, że mogę wracać, kiedy tylko chcę, że to tylko jakby utulenie ją do snu, żeby sobie mogła tak leżeć i żebym mogła czerpać z niej to, co najlepsze. W związku z tym wybaczcie, ale jedenaście blogów wytypuję niebawem. Czułabym się jak zdrajca, gdybym zrobiła to teraz.
Dzięki temu udało mi się dodać post w czerwcu. (owacje!)
To dobry wieczór. 

czwartek, 30 maja 2013

Dzisiaj pada

Zanieistniałam.
Złośliwy skrzat domowy ukradł mi wszystkie skarpetki, więc marzną mi stopy.
W związku z tym siedzę i zastanawiam się, czy los działa na tych, którzy siedzą w domu.

niedziela, 26 maja 2013

Mamo, a dlaczego ta pani zbiera kwiatki?

Maj upływał mi na klęczeniu w trawie i zrywaniu mleczy. Nie wiedziałam, że potrafią pachnieć tak dobrze, tak wiosennie, jak sen, ten ostatni tuż przed otwarciem powiek. Mimo wielu ważnych, być może wręcz dramatycznie ważnych wydarzeń okołomajowych, mających decydować o moim dalszym losie i tak dalej, mam poczucie, że właśnie ta chwila moczenia kolan w świeżej trawie najlepiej definiuje te kilka tygodni. Nie dopuszczam do siebie (a przynajmniej bardzo się staram; oczywiście, że nie do końca mi wychodzi) przygnębiających myśli o końcu czegoś, a dźwięk pękania mniszkowch łodyżek stanowi tło dla bezmyślności
Chcę nigdy nie dorosnąć. 
Odkrywam nowe horyzonty. Nie zdawałam sobie sprawy, że z zaczepnie żółtych mniszkowych główek można zrobić miód, własnymi łapkami, we własnej kuchni, na czasy, kiedy bardzo będzie nam potrzebna wiosna. Teraz mam maj zawekowany w dwóch słoikach, ma lekko zielonkawy kolor i odrobinę może za rzadką konsystencję, ale poza tym jest idealny.
Idąc dalej tym tropem, poszłam do lasu nazbierać młodych pędów sosny. Wyczyściłam, zasypałam cukrem i czekam, aż puszczą soki. 
Czekam też na słońce, żeby iść nazbierać stokrotek. 
Chmury sprawiają, że znów wierzę w smoki. Prawie słyszę ryk, kiedy wpatruję się w nie odpowiednio długo, a wiatr, który porywa mi kapelusz, to podmuch spod skrzydeł. Taka wiara generuje chęć do podróży. Dalekiej i długiej, pieszo, przez lasy i olbrzymie równiny, rozciągające się między jednym a drugim górskim szlakiem. To bardzo pierwotna potrzeba. Być może dlatego tak wiele dobrych książek opiera się na wyprawach, podróżowaniu, włóczeniu się, przemierzaniu kolejnych kilometrów. 
Pokonanie tej trasy na smoku jest teoretycznie niemożliwe, ale można sobie wyobrazić.
A to prawie to samo. 


wtorek, 30 kwietnia 2013

Trzynaście lat

Trzynaście pełnych lat bez swojego człowieka. 
Bez miski na własność, z małą garścią karmy dla małego pieska, którego nikt nigdy nie nazwał swoim.
Bez spania pod kołderką w mroźne zimowe wieczory, kiedy jest tak okropnie, że aż strach otwierać oczy (Kundel i ja nie potrafimy sobie tego wyobrazić). 
Bez pocieszającego drapania pod bródką, kiedy robi się smutno zupełnie bez powodu albo bo ktoś ukradł znalezione jedzenie. 
I coś jeszcze gorszego - bez poczucia bycia kochanym. Pomyślcie sobie, że nagle nie macie nikogo, poza panią w sklepie, która jest, owszem, miła i porozmawia o pogodzie, ale rozmawia tak z każdym. 
Cindy tak ma. 
Kiedyś miała obok siebie mamę, jakąś namiastkę własnego stada, ale ona nie doczekała własnego kąta i umarła w schronisku, zostawiając po sobie małą sierotkę. Małą, bo podobno nie sięga do kolana. To tragiczna śmierć, dobrze o tym wiecie. 
Podobno Cindy ciągle wierzy w ludzi, jest łagodna i spokojna i nie zachowuje się, jakby miała trzynaście lat. Nie wykazuje agresji wobec innych psów.
Podobno lubi spacery z wolontariuszami ze schroniska, i to chyba szczyt jej marzeń i najlepsze możliwe doznanie. Bo i na co więcej liczyć w schronisku? 
Wiem, że to trudne, zdecydować się na wzięcie starszego psa, pokochać go i wiedzieć, że za chwilę trzeba będzie się żegnać, ale wiem też, że ciepły kocyk, trochę dobrego jedzenia i miłości wystarczy, żeby wykrzesać z niego takie ilości chęci do życia, że wystarczy na wiele lat pięknej przyjaźni. 
Psy są przecież niezłomne. 
Wierzę w Was. Popytajcie znajomych, roześlijcie informacje do psiolubnych blogerów, a może sami się skusicie na tego liska? Niech jej się w końcu uda! Niech spotka ją coś dobrego od ludzi, w ramach rekompensaty za te wszystkie lata bicia i poniewierania.

Cindy znajduje się w schronisku w Orzechowcach koło Przemyśla, ale wiele osób chce dla niej dobrego domu, więc jestem pewna, że jeśli zajdzie potrzeba, to dotransportujemy ją chociażby na drugi koniec kraju. 

Jej pełną historię można przeczytać na dogomanii, tam też znajduje się kontakt do wolontariuszy, gdyby ktoś był zainteresowany adopcją. Jeśli ktoś nie chce korzystać z dogomanii, to można pytać w komentarzach, a ja postaram się dowiedzieć u źródła (czyt.: u ludzi opiekujących się suńką).

wtorek, 16 kwietnia 2013

Zwierzątko

Wiem, że jest we mnie takie zwierzątko opowiadające historie. Ma ciepłego brzusia, jak śpiący Kundel dzisiaj, długie wąsiki drgające za każdym razem, gdy czarne oczka zaczną wpatrywać się w coś z zainteresowaniem, i różowawy nosek, którym tropi bajki, baśnie, opowieści, legendy, podania, pojedyncze zdania, słowa, spojrzenia wszystkich stworzeń o potężnym bagażu przeżyć. Jest też puchate i bardzo długo spało.
Najprawdopodobniej zwinięte w kłębek.
Teraz się przebudziło, rozciągnęło łapki, rozlepiło zaspane powieki, wciągnęło kilka razy powietrze w płuca i zaczęło węszyć. Przyszła wiosna, a ja znowu wierzę w smoki i trolle, trzymam chochliki w niewidzialnych klatkach i wypatruję ledwo zauważalnych porozumiewawczych uśmiechów od ludzi, z którymi pewnie przetańczyłam noc do elfiej muzyki w środku lasu, tylko tego nie pamiętam, bo elfy dbają o to, żeby ten, kto od nich odejdzie, już nigdy nie znalazł ich domów wyśpiewanych w drzewach. Wsłuchuję się w historie, one są jak gaz, jak sama myśl, otaczają mnie, owiewają, pozwalam im się odkładać w żyłach i wątrobie, a zwierzątko nadstawia uszu z zaciekawieniem i zapamiętuje każdą, zapisuje ją skrzętnie w podświadomości, żebym kiedyś, ciemną nocą, w dzikim borze, prawie umarła na zawał.
Bardzo lubię moje zwierzątko. Czasem drapię je pod bródką, a ono mruczy z zadowoleniem i podsuwa mi w zamian wizje. Och, bardzo różne! To nie pora, żeby o nich mówić, już późno, powinniśmy spać. Jutro znowu pójdziemy oglądać ludzi i może kiedyś nawet pozwolimy czemuś powstać? Z popiołów, oczywiście, że z popiołów.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Pszczoła

Wracając do domu autobusem, zobaczyłam pszczołę obijającą się o szybę. Zastanawiałam się, jak daleko już jest od domu, a po chwili uświadomiłam sobie, że to chyba oznacza, że jednak będziemy żyć.

piątek, 5 kwietnia 2013

Zmartwychwstałam

Po pięciu dniach niebytu, poddawania się falującemu wykresowi zapadania w sen i gwałtownego wybudzania, zanikania i rozmywania konturów, wróciłam do świata. Nie było to bardzo widowiskowe, obyło się bez olbrzymich głazów, krzyży i krwawiących ran, właściwie wygramoliłam się spod stosu koców, kołder i poduszek jak zimujący jeż, bardzo unieszczęśliwiając tym mój błędnik.
I teraz, w formie odrodzonej, stwierdziwszy najpierw, że wszystko jest tak, jak było, nikogo nie ubyło, nic się nie zawaliło, nic nie zaginęło, jestem na poziomie snucia postanowień na nowe życie. 
Po pierwsze postanawiam zrobić tosty z serem i herbatę z cukrem. Miała być z miodem, ale po poważnym przemyśleniu sprawy zmieniłam na cukier.
Postanawiam też sięgnąć po najbliżej leżącą książkę, otworzyć ją na stronie 123 i przeczytać zdanie zaczynające się w piętnastej linijce.
"- Sztuczka? - Richard spojrzał na Zedda. - To była tylko sztuczka? A ja myślałem, że naprawdę czarowałeś." ("Pierwsze prawo magii" T. Goodkind)
Marzą mi się też karczmy, z zimnym beczkowanym piwem, za którym nie przepadam, ale musiałoby być, i z długimi, drewnianymi, wypolerowanymi tysiącami rąk ławami, na których odznaczają się ciemne sęki. 
 
I wygląda na to, że to absolutnie wszystko, na co mnie dzisiaj stać. Minie trochę czasu, zanim przypomnę sobie, jak się żyje.

czwartek, 21 marca 2013

Odkrycie

Chcę całe życie siedzieć tutaj, pić herbatę, słuchać chrapania psa i zasypiać z twarzą w słońcu. Tak. Taki jest mój plan na życie. 

czwartek, 7 marca 2013

Gdzie latają smoki

Robi się tak ciepło, że mam ochotę otworzyć sezon polowań na trolle, ale w prognozach mówią, że jeszcze ma być chłodno, jeszcze śnieg i w ogóle, więc się powstrzymuję. Rozpracowałam już skrzaty, te od porywania skarpetek i chowania kluczy, no wiecie. Apel do wszystkich roztrzepanych! To nie roztrzepanie! To skrzaty! Nie wiem tylko, gdzie mieszkają smoki. Myślę, że w Bieszczadach. Niebawem sprawdzę. 
Chyba chodzi o to, że kończy się jakiś etap. Trochę boję się końców, bo zawsze trudno mi zaczynać. Boję się też dużych głębokości i trudno mi upilnować czasu przy pieczeniu kruchych ciasteczek. Boję się, że kiedyś będziemy wiedzieć wszystko, że nie będzie nic do odkrycia, że każda planeta będzie miała swój identyfikator, każdy metr sześcienny dna oceanu będzie opisany i zaznaczony na mapie, każda ryba dostanie dwuczłonową łacińską nazwę i tą zwyczajową, do nazywania na co dzień, przy kawie i ciastku, bo nie będzie gdybania i wyobrażania sobie, tylko będziemy wiedzieć.
Nie ma do kogo listów pisać. Od tygodnia chcę napełnić pióro atramentem, ale na chceniu się kończy. Może to i dobrze. Czasami trzeba uwierzyć w mowę niewerbalną, no nie?
Dzielę się ciachem: 
...i piosenką:
...i idę czytać dalej o Ani. Jakoś dzisiaj nie chce mi się spać.

poniedziałek, 4 marca 2013

Siniak

Zaczęło się od tego, że nabiłam sobie siniaka, wpadając na kaloryfer, a było to o tyle ważne, że nie wpadłam na ten kaloryfer sama. To śmieszne, że wpadnięcie na kaloryfer może być ważne, prawda?
Fakt faktem, to już najwyższa pora, żeby kaloryfery wzięły sobie urlop.
Czytam o Ani - jak to nie była chłopcem i dlatego nie mogła zostać na Zielonym Wzgórzu. U mnie też za chwilę zakwitną wiśnie i śliwy, i też przyozdobię pokój gałązkami (wiem, że nie powinnam tego robić). A w stawie znowu będą wrzeszczeć żaby! Ale na razie marznie mi nos na wieczornym spacerze i jeszcze nie oglądam rozpędzonego miasta z perspektywy pustułki na balkonie. 
Kundel mówi mi, że dzieją się dziwne rzeczy. Wiem, no wiem. Nie wierzy mi, kiedy próbuję się zachowywać normalnie. Nie rozmawia ze mną, więc nie muszę się jej tłumaczyć, nie zadaje też pytań, tylko wykrzywia łebek ze zdziwienia, kiedy się zrywam i biegnę, a za chwilę już mnie przegania, bo ma więcej łap.
Nie rozumiem Ani. Nie miałabym nic przeciwko piegom i rudym warkoczom. 
A, i tak, oczywiście, że to miało jakiś związek, jedno z drugim. 

środa, 27 lutego 2013

Przedwiośnie

To bardzo trudny czas, przynajmniej dla mnie. Taki okres między pozimiem a przedwiośniem. Ani zimno, ani ciepło, ani jasno, ani ciemno, ani wiosna, ani zima, ani nic. Pies sugeruje mi, że to pora na przytulanie, bo inaczej nie da rady (można też próbować wiśniówką, co kto lubi). Kotów od bardzo dawna nie odwiedzałam, bo mokro w łapki. Książek nie czytam, bo miałam gwałtowny przeskok między "kładę się o drugiej w nocy, wstaję o jedenastej i jestem żywa" a "kładę się o północy, wstaję o szóstej czterdzieści pięć, przez resztę dnia chce mi się głównie spać". Filmów nie oglądam, bo od razu zasypiam. Nie rozmawiam z ludźmi, bo nie mam siły ich przekrzykiwać (czy to nie śmieszne, że zdecydowana większość zaczyna rozmowę tylko po to, żeby samemu móc pogadać?). I w ogóle jakoś tak robię tylko nic.
A nie, przepraszam, jeszcze jem. Jedzenie to coś, co wypełnia mi krótkie przerwy między spaniem. 
Pozdrawiamy wszystkich czytających, śpiący Kundel i jego człowiek zmierzający w stronę łóżka.

piątek, 15 lutego 2013

Mały, łysy, pomarszczony

Czy tylko na mnie padł taki blady, niewytłumaczalny strach, jakby wszystko się miało za chwilę skończyć, jakby sens był tylko słowem wymyślonym do odpędzania czarnych myśli, jakby najlepszym i jedynym rozwiązaniem było zawinąć się w koc, zasłonić oczy i poczekać na wieczność w poczuciu przegrania i porażki, czy to po prostu coś wisi w powietrzu?
Na przykład pustka, czy coś? 
Nie, dzisiaj nie będzie piosenki.

wtorek, 15 stycznia 2013

Kufel kremowego piwa poproszę

Pojawia się taki moment w życiu, że nie można się dłużej wzbraniać. No po prostu nie da się, i już. Wszak fenomen, który opanował cały świat (a przynajmniej jego zdecydowaną większość), zasługuje na pozycję na liście książek, które kiedyś absolutnie trzeba przeczytać. I tak postanowiłam przeczytać sobie Harrego Pottera, całą sagę, choć idzie mi jak krew z nosa. Nie dlatego, że się źle czyta, czy coś. Czyta się super, ale w mojej bibliotece wiecznie brakuje którejś części - i zwykle wypada na tą, którą ja akurat potrzebuję.
To tyle słowem wstępu. 
Jest to też uzasadnienie dla grzechu, do którego Was będę za moment namawiać. 
Jeśli jest się uczniem Hogwartu i dożyje się szczęśliwie lat trzynastu, można sobie pozwolić na wyjście do Hogsmeade (o ile, oczywiście, ma się zgodę rodziców ;)) i zaprzepaścić trochę pieniędzy na przykład w pubie "Pod Trzema Miotłami" - na przykład na kremowe piwo. Jeśli jest się skrzatem, to lepiej nie próbować, ale na potrzeby noty załóżmy, że trzynaście lat mamy wszyscy ukończone oraz nie jesteśmy skrzatami i możemy sobie legalnie wychylić kufelek piwa.
No. W takim razie koniec paplaniny. Przystąpmy do konsumpcji. 

Oryginalny przepis pochodzi stąd: Pastry Affair
Składniki - na około dwie porcje:
- 3/4 szklanki trzcinowego cukru
- 2 łyżki dobrego masła (użyłam masła domowej roboty, bez żadnych dodatków)
- Szczypta soli
- Pół łyżeczki octu jabłkowego 
- Pół szklanki kremówki
- Cream soda - na oko, trochę ponad dwie szklanki 
- Sok z cytryny

Pół szklanki cukru rozpuszczamy w rondelku z łyżką wody (staramy się nie przypalić :)). Zdejmujemy z ognia, dodajemy sól, ocet, masło i część kremówki (wlewałam chyba trzy-cztery łyżki). Mieszamy do połączenia (rozpuszczamy jeszcze raz mieszankę, która zamienia się w twardy karmel pod wpływem zaskakującego talentu kulinarnego :)) i pozwalamy całości przestygnąć. 
W osobnej szklance mieszamy 1/8 szklanki cukru i 1/8 szklanki cream sody. Wlewamy, cały czas mieszając, do płynu w garnku, po czym rozlewamy do dwóch kufli i uzupełniamy cream sodą tak, żeby jeszcze starczyło miejsca na pianę. Gdy okazuje się, że jest zdecydowanie za słodkie, wlewamy trochę soku z cytryny.
Resztę kremówki ubijamy z łyżką cukru i wykładamy na wierzch. 
Tadam! :)

 Eksperyment ciekawy, nie powiem. Można wierzyć lub nie - jest tak dramatycznie słodkie, że aż... kwaśne. I, hm, nawet trochę, minimalnie, smakuje piwem, ale do tego potrzebne jest odrobinę wyobraźni jednak ;). Nie jestem w stanie wypić całego kufla na raz. No i utwierdziłam się w przekonaniu, że nie lubię cukru trzcinowego - za zapach, za smak, za całokształt - więc kolejna próba odbędzie się na pewno na zwykłym białym cukrze. A w planie mam jeszcze kilka (chyba że wcześniej wysadzę kuchnię w powietrze).

Aha, jeszcze jedno! Nie ma polskiego odpowiednika cream sody. Translator tłumaczy to jako "napój gazowany o waniliowym zapachu". Pokopałam trochę po brytyjskich stronach i okazało się, że to nie jest bardzo trudne do zrobienia, nie wymaga też wyszukanych składników, no i nawet taki antytalent jak ja daje sobie radę :), więc nie ma co się zrażać obecnością tego dziwnego składnika w przepisie. Jedynym minusem jest to, że nie mam bladego pojęcia, jak to powinno smakować i na ile moja wersja jest podobna do oryginału...
Przepis na cream sodę na przykład TU. Podobno syrop rozcieńczamy wodą w stosunku 1:7 - dla mnie zdecydowanie za słodkie.
Pozdrawiamy, Kundel w formie kulki i ja, trzy minut przed północą.