niedziela, 13 kwietnia 2014

Gala Psychopatów

Dobry, klasyczny wróg to coś, co "zrobi ci historię".
Schemat "masz wroga - masz odbiorcę" sprawdza się zaskakująco często (okej, nie ma w tym nic aż tak zaskakującego), problem jest tylko jeden - trzeba go pokochać (wroga, nie schemat).
Trzeba go pokochać tak bardzo, jak kocha się głównego bohatera, a może nawet jeszcze bardziej. Jednocześnie, w dokładnie tym samym miejscu i czasie, trzeba go nienawidzić - do tego stopnia, by być przerażonym na samą myśl o tym, że ktoś taki mógłby kiedykolwiek naprawdę istnieć.
Mój nieprofesjonalny czuj twierdzi, że o ile głównego bohatera, którego polubię, wykreować dość łatwo (wszak czasem wystarczy, by po prostu nie przeszkadzał mi cieszyć się historią), o tyle przykuwający uwagę czarny charakter jest sprawą trudniejszą. Ja wiem, no wiem, że wrogiem w filmie czy w książce (czy właściwie w czymkolwiek) bywa powiedzmy żywioł, zjawisko społeczne, choroba (albo i epidemia), czy inne złe rzeczy, które się przytrafiają ludziom, ale - nie oszukujmy się - dla mnie obecność kogoś, kogo możemy personalnie nienawidzić, sprawia, że zabawa jest jakby lepsza.
I wygląda na to, że nie tylko dla mnie, skoro powstało ich tak wielu w czyichś głowach.
Osobiście preferuję tych psychopatycznych.
Wiecie, jak to jest - każdemu złemu o coś chodzi. Każdy król-tyran ma jakieś dążenie, podszyte obezwładniającym lękiem, obsesją, oczywiście, ale konkretne, określone. Niepodzielna władza, bogactwo i takie tam. Niektórzy chcą nieśmiertelności i potęgi (najlepiej w pakiecie z wyznawcami), jak Voldemort, inni się mszczą za dawne urazy (czasem urojone i czasem na niewłaściwej osobie), działają dla jakiejś głębszej ideologii, bywają świetnymi płatnymi zabójcami (taki fach), "tylko wykonują rozkazy". Ale nie psychopaci.
Psychopaci po prostu dobrze się bawią.


Ale nie, poważnie mówię. Tam, gdzie historia mogłaby stać się przewidywalna, gdzie główny bohater jest po prostu superbohaterem zwalczającym kolejne przebłyski zła, tam pojawia się ten typ – dziwny, niepokojący, nieprzewidywalny, nielogiczny. Szalony, do granic obłędu.
I, hm, wygląda na to, że dzisiejszy post jest postem pochwalnym, więc... Tak.Wiadro fanowskich uczuć na Wasze głowy.

(Od tego momentu pojawią się spoilery, aczkolwiek trudno przewidzieć, z czego konkretnie).


Let's put a smile on that face!

 Mam wrażenie - choć niepoparte racjonalnymi argumentami - że w "Mrocznym Rycerzu" coś nie pykło. Podobał mi się dużo mniej, niż - logicznie rzecz biorąc - powinien, biorąc pod uwagę wszystkie czynniki (aż sama byłam zaskoczona), ale fakty są takie, że Joker kradnie cały film od pierwszej minuty. Nie ma cienia wątpliwości, wokół kogo skupia się akcja i kto ją generuje. Batman może się uganiać za mafią, ile mu się tylko podoba, z tymi wszystkimi batmobilami, batarangami i całą stertą innych gadżetów, ale gdy jego arcy-wróg pojawia się na scenie, przyciąga całą dostępną uwagę widza (czyli mnie), nawet jeśli (a może właśnie dlatego że) wszystkie jego działania są tylko dla sportu. Tak, tego zabiję. Myślę, że zabicie tego będzie wystarczająco zabawne. O, i spalę tę górę pieniędzy. Batmana zabić nie może - albo nie chce (oczywiście, że nie chce), bo tylko człowiek w pelerynie jest w stanie za nim nadążyć, a co to za zabawa, gdy nie masz godnego przeciwnika. Tak sądzę, bo gdyby chciał, czy już dawno by tego nie zrobił?
W berku przecież nigdy nie chodzi o łapanie czy bycie łapanym.

(źródło tu)
Zresztą najlepsze jest to, że nie wiemy i nie dowiemy się, nie wywnioskujemy nic z nielogicznego mózgu psychopatycznego klauna. Albo inaczej - roboczo można spróbować założyć, że odpowiedź na pytanie "co zrobi Joker?" brzmi "coś dokładnie odwrotnego do tego, co my byśmy zrobili" - pytanie, czy to z potrzeby tworzenia chaosu wszędzie wokół i udowadniania ludziom, że są tak samo źli, jak on, wystarczy tylko odpowiedni bodziec, żeby i w nich włączyć psychopatę, czy to tylko autentycznie osobista rozgrywka z Batmanem, dla żartu, dla zabicia nudy, bez głębszych pobudek, na zasadzie "jeśli nie wolno dotknąć ognia, to ja go dotknę, wtedy zwrócą na mnie uwagę i będzie fajnie".
Zdaje się, że ta ich gonitwa ma w sobie trochę tragizmu, no i oczywiście, że będzie trwać zawsze, ale czy tylko mi się zdawało, że w tym całym tworzeniu chaosu i patrzeniu, jak świat płonie, jest jakaś ukryta potrzeba usprawiedliwiania się, może przed samym sobą, że jego reakcje (wymordowanie dla zabawy pół Gotham) są zupełnie normalne i każdy normalny człowiek w obliczu zagrożenia albo po traumatycznych przejściach staje się podobny do psychopatycznego klauna?
Tak czy siak, niezależnie od interpretacji i genezy, postać zabójczo (taki żarcik tematyczny) inteligentnego, sprytnego i zdeterminowanego seryjnego mordercy z pomalowaną (względnie trwale wybieloną) twarzą i specyficznym poczuciem humoru mi odpowiada na tyle, że do filmu z nim wrócę pewnie jeszcze nieraz.



Aren't ordinary people adorable?

(spoilery tak chamskie, że jeśli nie obejrzeliście jeszcze wszystkich dostępnych odcinków "Sherlocka" w zawrotniej liczbie dziewięciu, to idźcie i nie wracajcie, dopóki nie nadrobicie)
Okej, pora na wyznanie. Mam problem z produkcjami bazującymi na historiach o Sherlocku Holmesie. Straszny problem. To dlatego, że mój stosunek do tego bohatera jest dość, uhm, emocjonalny, powiedziałabym. Wiecie, ten rodzaj uczucia, gdy poznajecie coś tak dobrego, że nie chcecie się tym dzielić (to są moi wyimaginowani przyjaciele, nie twoi, idź sobie, przeszkadzasz), a jednocześnie chcecie, żeby wszyscy wiedzieli i znali i jarali się tak samo mocno. A wtedy przychodzi jakaś kiepska niby-ekranizacja, która nijak nie oddaje klimatu oryginału i... No właśnie. Zwykle nie chodzi nawet o to, że film jest obiektywnie zły. Nie, to może być bardzo fajny film, serio, ładnie zrobiony, z ładną muzyką i w ogóle. Zwykle chodzi o to, że to nie jest film o Sherlocku Holmesie. Znaczy, tfu, bredzę, jak najbardziej jest detektyw - czasem inteligentny, czasem trochę mniej - nazywający się Sherlock Holmes, można się też spodziewać kręcącego się w pobliżu typka o nazwisku Watson - ale cóż, przypadkowa zbieżność nazwisk, obawiam się. Zazwyczaj po prostu sobie siedzę, oglądam i jednocześnie bluzgam, krzyczę i tłumaczę twórcom filmu (wiecie, pokonując barierę czasu i przestrzeni), dlaczego Sherlock Holmes nie powinien się tak zachowywać, a po mniej więcej dwóch godzinach wstaję i jestem tak trochę, minimalnie zirytowana, że jeśli akurat nie ma się ochoty na długi wywód o wszystkich błędach i lukach, to lepiej się do mnie nie zbliżać. Dlatego po kilku takich seansach postanowiłam traktować z należytą ostrożnością każdego Sherlocka Holmesa, który nie wyszedł z pod pióra sir Arthura Conan-Doyle'a lub nie jest zakamuflowaną wersją Jeremy'ego Bretta.
Nie jest więc chyba szczególnie szokujące, jak bardzo byłam pełna zwątpienia dla ludzi, którzy wpadli na szatański pomysł wrzucenia tego konkretnego detektywa (tego, z fajką, lupą, dziwną czapką i równie dziwnym płaszczem) w dwudziesty pierwszy wiek. Kręciłam się wokół serialu BBC długo i gdyby nie to, że akurat w tamtym czasie (jakoś parę miesięcy temu) weszłam w rutynę oglądania czegoś wieczorem, a akurat poprzedni serial mi wyszedł, prawdopodobnie nadal byłabym zbyt przestraszona, żeby go obejrzeć. No, ale zmierzając do meritum - gdyby pierwsze dwa odcinki mnie nie przekonały (co z perspektywy czasu brzmi absurdalnie; byłam kupiona po jakichś piętnastu minutach), trzeci byłby dokładnie tym, po którym nie miałabym już najmniejszych wątpliwości.
(Nie powstrzymałam się. źródło)
Moriarty pojawiał się już na ekranie, faktycznie, ale zawsze było w nim coś mdłego i nijakiego, ot, ten zły, który chce pieniędzy i którego trzeba wykończyć w taki czy inny sposób, bo jakaś akcja musi być. Od tego jest czarny charakter, no nie? No, tylko że wiało nudą. I, o dziwo, do takiego wniosku doszłam dopiero po zobaczeniu tego Moriarty'ego. No bo ej. Serio. On jest po prostu obrzydliwie znudzony życiem w normalnym świecie - a ja osobiście nie mam najmniejszego problemu, żeby uwierzyć, że jest tak wściekle inteligentny, że nie ma w tym nic dziwnego, skoro nikt nie dorasta mu do pięt. (Trochę tak, jak rzucać sarkazmem w gronie osób, które go nie rozumieją; zero frajdy). I krok dalej - jeśli znalazł już sobie tego Sherlocka, który dzielnie depcze mu po piętach i się z nim bawi w jego grę, to jak specyficzna więź musiała się między nimi wytworzyć? W alternatywnej rzeczywistości, gdyby nie musieli ze sobą rywalizować (a mogli rywalizować na przykład z kimś innym), mogliby sobie przybić żółwika, i to jest fajne (fajnie zagrane, fajnie pomyślane i fajne tak ogólnie). Zresztą z czarnymi charakterami tak to już jest - muszą trochę być odbiciem naszego dzielnego protagonisty. 
Jedną z rzeczy, które mnie cieszą najbardziej, to to, jak Moriarty snuje opowieść o sobie. Ma plan, dokładny, skrupulatny, wyprzedzający wszystkich o parę kroków, i realizuje go z bezlitosną precyzją, świetnie się przy tym bawiąc. Wpada nawet do Sherlocka, żeby się zorientować, czy załapał żart, czy idzie tuż za nim, czy cały czas rozumie reguły gry i czy zagra tak, jak Moriarty to przewidział - i chyba też trochę popatrzeć na podziw (albo przynajmniej żywe zainteresowanie) w oczach jego jedynego realnego przeciwnika. (W końcu jak robi się spektakularne rzeczy, to oczekuje się widza, no nie?). Trochę kłamie, trochę korzysta ze zdolności aktorskich, plecie swoją sieć i dba o każdy szczegół, a ostatecznie, żeby dopełnić historię, musi Sherlocka zabić, ale robi to (no prawie ;) z takim wyczuciem i klasą, uderzając idealnie tam, gdzie trzeba, i nie wiem, jak Wy, ale ja sądzę, że to byłaby bardzo dobra historia - o czarnym charakterze, który wygrywa (gdyby oczywiście w całości powstała jeszcze gdzieś poza umysłem Moriarty'ego).
Najlepsze jest to, że Moriarty jest, nawet jeśli go nie ma. Przewija się przez wszystkie odcinki (poza drugim trzeciego sezonu, z wiadomych przyczyn), jako literka na wyświetlaczu komunikatora, ukryty po drugiej stronie łącza internetowego, albo jako wizja wywołana narkotykiem, albo jako autor kilku sprzedanych komuś zbrodni, a gdy pyta "Did you miss me?", najbardziej oczywistą reakcją wydaje się zaproszenie go na herbatkę. Zresztą wydaje mi się, biorąc pod uwagę ostatni odcinek, całkiem prawdopodobne i wręcz logiczne, że  miał jakiś swój udział nawet tam, gdzie go jeszcze nie zauważmy, o ile twórcy zamierzają zrobić to, co zasugerowali, że zrobią z tą postacią.
 A poza tym jestem pod wrażeniem, jak bardzo realne jest odczucie, że ten podły, przebiegły facet spaceruje na granicy obłędu - w jednej sekundzie kalkuluje, przewiduje, działa racjonalnie, a w drugiej osuwa się w przepaść szaleństwa, wystarczy tylko jeden krok minimalnie bardziej w lewo.


"To się wymawia Hérr-bat-ká"

(fragment pozbawiony spoilerów :)
W swojej miłości do Herbatki czuję się nieco osamotniona.
Gdyby ktoś spytał mnie o moją ulubioną postać ze Świata Dysku, prawdopodobnie w pierwszym odruchu rzuciłabym entuzjastyczne "Śmierć!", ale zaraz potem naszłaby mnie pogłębiona refleksja, że Śmierć nie dostarczył takich specyficznych odczuć w żadnej powieści jak Herbatka w tej jednej, w której się pojawił. 


"       - Psy chyba pana lubią - zauważył.
        - Dobrze się dogaduję ze zwierzętami.
        Twarz Herbatki była młoda, otwarta i przyjazna. A przynajmniej przez cały czas uśmiechnięta. Dla większości rozmówców efekt tego uśmiechu psuł fakt, że jego właściciel miał tylko jedno oko. Jakiś niewyjaśniony przypadek doprowadził do utraty drugiego, zastąpionego teraz szklaną kulką. Rezultat okazał się niepokojący. Jednak lorda Downeya bardziej niepokoiło to drugie oko - to, które można by w zasadzie nazwać normalnym. Nigdy jeszcze nie widział tak małej źrenicy. Herbatka spoglądał na świat przez otworek po szpilce.
         Downey zauważył, że wycofał się za biurko. Herbatka miał w sobie coś takiego, że człowiek czuł się pewniej, jeśli mógł się czymś od niego odgrodzić.
        - Lubi pan zwierzęta, tak? - zapytał. - Mam tu raport stwierdzający, że psa sir Georg'a przybił pan do sufitu.
        - Mógłby zacząć szczekać, kiedy pracowałem, sir.
        - Niektórzy podaliby mu jakiś środek nasenny.
        - Och... - Herbatka przez moment wydawał się przygnębiony, ale zaraz odzyskał humor. - Jednak stanowczo wypełniłem kontrakt, sir. Nie może być wątpliwości. Sprawdziłem oddech sir George'a lusterkiem, zgodnie z instrukcją. Napisałem o tym w raporcie.
        - Istotnie.
        Najwyraźniej głowa sir George'a znajdowała się w owej chwili o kilka stóp od ciała. Przerażająca była myśl, że Herbatka może nie dostrzegać w tym nic absurdalnego."
 ("Wiedźmikołaj", Terry Pratchett)

Herbatka jest skrytobójcą i jego działanie w książce ma zdecydowanie na celu po prostu przeszkodzenie protagonistom, żeby akcja się toczyła, choć sam Herbatka działa raczej z zamiłowania do, uhm, kombinowania, jak najgustowniej zabić innych. Sami rozumiecie, taki zawód. Niestety (choć dla czytelników to super) on nie tylko zarabia w ten sposób na życie. To jest jego pasja. Jest maniakiem zabijania.
I to chyba najlepsza definicja tego bohatera.
Nie chodzi o wybicie jak największej liczby osób, chodzi o technikę, o narzędzia, jakich można użyć i o sposób. Jeśli do tego dodać prostą, dziecięcą radość z odkrywania świata (a przynajmniej niektórych jego aspektów) i niewiedzę co do tego, co jest niemożliwe, to wychodzi postać niepokojąca, niebezpieczna, owszem, z potrzaskanym umysłem, ale jednocześnie urocza i budząca ogromne pokłady sympatii.

"Pan Herbatka posiadał rzeczywiście błyskotliwy umysł, lecz błyskotliwy niczym rozbite lustro - cudownie lśniące odłamki i tęcze, ale przecież coś, co jednak jest pęknięte."


Mam trochę obiekcji do jego wersji filmowej (tak, mogę mieć obiekcje, choć praktycznie nie udało mi się obejrzeć całej ekranizacji "Wiedźmikołaja" od początku do końca, mimo co najmniej kilku prób). Gdy go pierwszy raz zobaczyłam, pomyślałam coś w stylu "O, okej, wygląda z grubsza tak, jak powinien...", a potem się odezwał. Z jego głosem jest coś nie tak. Mam wrażenie, że jest... zbyt mało radosny i entuzjastyczny.
Prawdę mówiąc, wyszedł płasko, jakby miał jednoznacznie sugerować, że należy do socjopaty pozbawionego emocji. No dobra, należy, ale chodzi o oczywistą jednoznaczność, która mi nie odpowiada. 
I trochę za mało się uśmiecha. Ale biega po ekranie w długim płaszczu, który pasuje tak idealnie, że chyba to go częściowo usprawiedliwia.
Co do książki... Herbatka wpisuje się w absurdalność Świata Dysku, wyszedł przedziwny i intrygujący - to pewnie częściowo zasługa tego, że autor nieszczególnie dał nam poznać jego myśli (choć określenie ich jako pokazu fajerwerków mówi samo za siebie). Umie się zachować, ale raczej nie dlatego, że jest miłym, kulturalnym człowiekiem i chce być grzeczny wobec innych ludzi. Jest szalenie inteligentnym socjopatą i wygląda na to, że wszystkie jego reakcje są wyuczone - uśmiecha się wtedy, gdy wie, że ten uśmiech byłby oczekiwany, nawet jeśli zupełnie nie przystaje do sytuacji (Cześć, nazywam się Herbatka, a ty? Nie przejmuj się tym nożem pod żebrem, którym cię właśnie kłuję), mówi "dziękuję" w sposób przywodzący na myśl chłopca obserwowanego przez mamę gotową go upomnieć, gdyby tego nie zrobił. Jest w tym tak wiarygodny, że uwielbiam go jako bohatera literackiego, ale gdyby istniał naprawdę, przełączałabym program, na którym pojawia się jego twarz jako mordercy, na widok którego trzeba natychmiast dzwonić na policję.
A nie, błąd. Gdyby istniał naprawdę, najprawdopodobniej byśmy się o nim nie dowiedzieli (lub dowiedzielibyśmy się na krótko).
Dlatego gdy postanowiłam dać upust swoim odczuciom, jakoś tak zupełnie naturalnie uznałam, że Herbatka nie może być na takim samym kubku. Musi mieć inny. Inaczej nie pasuje. 






Istnieje pewna niepisana zasada mówiąca, że jeśli coś bardzo lubię, to w końcu znajduje to jakiejś ujście poza moją głowę - i tym razem nie jestem pewna, czy padło na malowanie kubków bardziej dlatego, że to obrzydliwie proste i tanie zajęcie, czy może po prostu strasznie chciałam mieć kubek z Moriarty'm o taki.
Tym niemniej posiadanie spersonalizowanych naczyń cieszy mnie wystarczająco, a i poranna herbata jakaś taka lepsza, gdy można sobie do niej pokrzyczeć albo spytać samego siebie, skąd tyle powagi. 

Okej. To tyle na dziś. Nawet nie wiecie, ile ten post gnieździł się w mojej głowie, zanim ujrzał światło dzienne ( do teraz nie jestem przekonana, czy powinien, ale ostatecznie - kto twórcy bloga zabroni? :). 
Trzymajcie się ciepło i wiosennie.