piątek, 13 czerwca 2014

Spis drobnych radości w okolicach kultury

Na początek może powinniśmy ustalić, dlaczego korzystamy z dobrodziejstw kultury wszelakiej - po co kupujemy książki, oglądamy filmy i seriale, przeglądamy komiksy czy gramy w gry. Dla refleksji nad społeczeństwem? No może. Dla morałów i prawd życiowych? Pewnie czasami tak. Z głębszej potrzeby rozwijania i ćwiczenia swojego mózgu? Też się zdarza. I mogłabym ten wstęp rozciągnąć na całą notę (zresztą kto wie, może kiedyś to zrobię), ale na razie utnę go stwierdzeniem, że w moim odczuciu robimy to wszystko głównie dla zabawy i przyjemności. 
Jest coś takiego w ludzkim gatunku, że lubimy sobie snuć opowieści. Przedziwna ta potrzeba znajduje odzwierciedlenie w ilości produkowanych i sprzedawanych historii, bo niby dlaczego mieliśmy sobie tego odmawiać, skoro to fajne, ale oprócz tej oczywistej radości z przeżywania emocji na podstawie cudzego zmyślonego życiorysu istnieje cały szereg drobnych elementów, które sprawiają, że bajdurzenie jest jeszcze fajniejsze. Tych, od których uśmiechasz się do monitora, mimo że w sumie nie było żadnego żartu ani niczego takiego, albo tych, od których robi się ciepło w okolicach żołądka albo serca, a nasze własne poczucie estetyki (czy czegośtam) mruczy ukontentowane.
A oto spis tych elementów, wybranych na podstawie doświadczeń własnych i ułożonych w zgrabną ścianę literek. Bez żadnej sensownej kolejności.

Dobra książka jest jeszcze do tego ładnie wydana. Był już post o brzydkich okładkach (o tu), prawdopodobnie kiedyś będzie też taki o wybitnie ładnych okładkach. No bo niby "Diuna" jest tak samo dobrą książką niezależnie od tego, w co ją zapakujemy, a jednak miło jest móc postawić sobie na półce sporych rozmiarów tomiszcze w twardej, złotej oprawie, w środku znaleźć kremowy, lekko szorstki papier, a na nim ilustracje Siudmaka, jak ta poniżej.
Raz na jakiś czas muszę powstrzymywać się siłą woli, żeby nie kupić książki, którą już mam, tylko dlatego, że wypuścili ją w ładniejszym wydaniu. Nie wiem, czy fakt posiadania wszystkich opowiadań o Sherlocku Holmesie cieszyłby mnie równie mocno, gdyby ktoś nie postanowił ich zebrać w bardzo widowiskową Księgę Wszystkich Dokonań Sherlocka Holmesa. I czy "Pierwsze Prawo Magii" byłoby gorszą lekturą, gdyby nie było napisane ciasno zaplecionym gąszczem czarnych szlaczków. 

Twórca chce Cię zaskoczyć, i mu się udaje. Szybki i niespodziewany zwrot akcji w książce, że aż musisz krzyknąć na głos "Co?!", zasugerowanie jakiegoś rozwiązania w filmie czy serialu, a potem nagłe wycofanie się z niego z domniemanym okrzykiem "mamy was!" (słyszanym co prawda tylko we własnej wyobraźni, cóż), jak chociażby ostatnio w "Hannibalu", żeby za daleko nie szukać, czy w pierwszym odcinku trzeciego sezonu "Sherlocka". No ja uwielbiam dawać się wpuszczać w maliny i za każdym razem jestem tak samo ucieszona faktem, że komuś udało się mnie nabrać, a potem długo nie umiem przestać się śmiać (albo zamknąć ust ze zdziwienia, zależnie od sytuacji).

Zupełnym przypadkiem trafiasz na coś naprawdę dobrego. Albo coś okazuje się lepsze, niż się spodziewasz. Idziesz na film, bo ktoś Cię namówił, choć w sumie nie masz ochoty; kupujesz książkę za pięć złotych na dworcu, żeby się czymś zająć w pociągu; oglądasz jakiś wybrany na chybił-trafił serial, bo akurat zepsuła się pogoda. Po czym kończysz z poczuciem, że jesteś największym farciarzem świata i gdyby nie przypadek, Twój świat byłby uboższy o jeden świetny twór.

Wpadasz na aktora, którego znasz i lubisz z innych ról, w miejscu, w którym się go zupełnie nie spodziewasz. Oglądasz "Szklaną pułapkę", a tam profesor Snape, oglądasz po latach Harry'ego Pottera, a tam Doktor, oglądasz Doktora, a tam Jonathan Herbatka z Jęczącą Martą udają, że tacy normalni i Herbatka nawet nikogo nie zabija. O takie zaskoczenie. 

Udaje się znaleźć ciekawą opinię o filmie/książce bez streszczenia i spoilerów. Serio, chyba rzadkość. W ogóle recenzji czytam niewiele, bo w sumie nie wiem, jak mam się do nich odnieść, za to bardzo lubię sobie podyskutować o różnych ogólnych motywach. Niestety udaje się nie za często. Za to jak już się uda znaleźć pole do wymiany poglądów, radocha tym większa. 

Twórca świetnie się bawi, tworząc. Nie ma nic fajniejszego niż pisarz, który pisze, bo uwielbia opowiadać historie albo reżyser, który potrafi na chwilę zapomnieć, jak poważna jest jego robota. Nie zakładam, żeby ktoś zabierał się za pracę twórczą tylko dla zarobku, ale fakt jest taki, że dużo milej jest podziwiać efekt końcowy czegoś, co sprawiło frajdę także twórcy. 

Aktor, pisarz, reżyser (ktokolwiek), którego lubisz, okazuje się miłym człowiekiem. Nie za często czytam czy oglądy wywiady z ludźmi, o których nie wiem nic ponad to, co napisali/zagrali - zawsze boję się, że okażą się bucami i będę wewnętrznie rozdarta między "lubię efekty jego pracy" a "nie lubię go lubić, bo jest bucem". Dlatego zawsze oddycham z ulgą na wieść, że jednak mogą być przyjemnymi, prostymi, acz utalentowanymi ludźmi.  

Zauważasz w tle jakiś drobny szczegół świadczący o dokładności twórców. Obojętnie, czy film, czy serial, czy książka (choć tu najtrudniej). To zawsze jest fajne.

Prawdę mówiąc, siadając do tego postu, byłam przekonana, że mam dużo, dużo więcej przykładów, ale teraz nie umiem sobie ich jakoś przypomnieć. Zresztą nie ma to aż takiego znaczenia, w końcu jeśli najdzie mnie ochota na dzielenie się ze światem tym, co sprawia mi przyjemność, mogę napisać jeszcze jeden taki post (albo dwa, albo też i siedem). Ten dzisiejszy powstał z oczywistej chęci skonfrontowania własnych poglądów ze światem, ale też dlatego, że pewna fabuła, którą śledzę od dłuższego czasu, zbliża się do punktu kulminacyjnego i trochę się martwię, że jeśli zostanie poprowadzona tak, jak myślę, że zostanie, to w przeciągu paru dni zamienię się w kupkę smutku i nieszczęścia. W obliczu tej tragedii postanowiłam wywołać po imieniu pozytywne aspekty korzystania z dóbr kultury, żeby mieć czym ratować swą nadwątloną psychikę po traumatycznych przeżyciach.
Być może kiedyś powinnam tez napisać post o tych wielkich i podniosłych radościach. Cośtam o odczuwaniu irracjonalnej dumy z postaci, która się tak pięknie rozwinęła na naszych oczach albo o nie przesypianiu nocy tylko dlatego, że jeszcze przeżywa się to, co się przeczytało wieczorem. No, może innym razem. 
Na dzisiaj to tyle.


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Batman w truskawkach

 Czerwiec jest z truskawek. 
Jest też trochę z akacji, jezior i komarów, ale głównie z truskawek. 
Przyniosłam ich do domu ponad dwa kilo, a teraz chodzę i przetwarzam - miksuję, przecieram, zapiekam, mieszam ze śmietaną, maślanką, cukrem, kroję i układam na kanapkach z kremem czekoladowym, wyjadam z sitka, zostawiając szypułkę na krawędzi talerza.


Kiedyśtam, w dzieciństwie, na pewno piłam kompot z truskawek, no bo kto z nas nie pił? Lubię myśleć, że bardzo mi smakował. To miła myśl. Choć gdybym miała być zupełnie szczera, pamiętam głównie kompoty z innych owoców. 
Mam w głowie kilka tematów, o których chciałabym napisać, ale dzisiaj nie chcę. Dzisiaj chcę się tylko podzielić z Wami ciasteczkiem w kształcie Batmana upapranego w truskawkowym sosie:
 
Foremka do batmanowych ciastek została wyprodukowana ręcznie i okupiona krwią (zabawy z metalem tak się lubią kończyć) i chciałam się z Wami już dzielić w okresie Wielkanocy, ale co się odwlecze...
Schowałam specjalnie dla Was, co nie było takie łatwe, bo tej Wielkanocy Batman był na straconej pozycji - sam jeden przeciwko stadu wygłodniałych biesiadników. A w tle przejaw Sherlockowego szaleństwa :).  
 I z tym bezcelowym postem Was zostawiam. Trzymajcie się ciepło i jedzcie dużo truskawek, póki są. 



PS.: Jeśli czujecie taką potrzebę, to przygarniam pod pomarańczowy kocyk.