czwartek, 17 maja 2012

FIMO - zryw pierwszy + a lot of wycieczki

Melduję, że żyję. Trochę sama w to nie wierzę, ale fakty są nieubłagane. 
Wiosna jest jednak paskudnie dynamiczna. Człowiek jednego dnia siedzi sobie na ławce i plecie wianki z mleczy, a następnego schodzi rano na spacer z psem i stwierdza, że z wczorajszej zamleczonej łąki zostało pole dmuchawców. Któregoś dnia wychodzę, patrzę - o, mirabelki zakwitły, całe na biało. Parę dni później cała biel tego świata wylądowała na ziemi, a zamiast niej na drzewie zadyndały małe, kwaśne śliwkowe dzieciaki. 
Siedziałam też na kwitnącym drzewie, ale tylko raz, gdyż więcej razy nie zdążyłam. Nawet moja alergia (nabyta w wieku lat piętnastu, hehe) nie zdążyła się w tym wszystkim połapać, a tu już prawie lato (pardon, właśnie zerknęłam na termometr - coś tak jakby bliżej... zimy?). Żeby pozostać w klimacie, chciałam ozdobić deskę kuchenną w bzy. Obawiam się, że zanim uda mi się ją skończyć, bzy będą od dawna nie na czasie. 
No, nieważne. 
Ważniejsze (trochę) jest to, że zaczęłam bawić się w modelinie. Głównie dlatego, że musiałam ulepić parę elementów do mojego Wielkiego Świątecznego Projektu (który czeka na zrealizowanie od trzech lat). I jak tak sobie te wyżej wymienione elementy lepiłam, to zerkałam też od czasu do czasu w internet w poszukiwaniu tego, co inni robią z tego magicznego tworzywa. Zastosowałam się do kilku bardzo praktycznych rad (na które sama bym w życiu nie wpadła) i okazało się, że można się na tym wyżyć twórczo i, o dziwo, mieć satysfakcję z efektu. Tak więc zainwestowałam w pierwszą kostkę FIMO, taram. Przeźroczystą, bo musiałam też ulepić szybki (nie nadaje się do lepienia szybek). Później stwierdziłam, że to, co lepię, jest tak bardzo mikro, że kupowanie całych kostek jest... jakby to ująć? Nieekonomiczne. I tak oto weszłam dzisiaj w posiadanie kilku kostek po pięć gram :). A póki w piekarniku dochodzą jeszcze pierwsze mikro-ciacha i inne rzeczy w wersji bardzo mikro, to pokażę to, co kiedyś ulepiłam, bo zauroczyły mnie paskudnie łupiny orzecha włoskiego. To by było marnotrawstwo - nie użyć ich do niczego. 







 Po lakierowaniu się nie do końca fajnie błyszczą (i widać dziury po moich paznokciach), a przy robieniu zdjęć prawie jednemu oderwałam głowę (no niechcący przecież!). Za jakiś czas doczekają się sznureczków i będą pełniły rolę... zawieszek? A niżej... dżem. Albo coś takiego. W każdym razie z pomarańczą.

Jeśli chodzi o inne rzeczy warte wspomnienia, to spędziłam cudowną majówkę w Bieszczadach na Bieszczadzkim Rajdzie Dogtrekkingowym. Pokonałyśmy z kundlem 25 km w siedem godzin, łaziłyśmy po śniegu w maju, poznałyśmy genialnych ludzi, kąpałyśmy się w potoczku (główna atrakcja wyprawy), widziałam wilczą kupę (same wilki, choć podobno potrafią podejść w nocy pod namioty i są bardzo bezczelne w tej kwestii, tym razem pozostały w ukryciu) i na pewno tam wrócimy. Jeśli nie w wakacje, to na kolejny rajd. Jedno niemiłe wspomnienie - na szczytach był śnieg, ale słońce też było. Dopiero po powrocie do domu zobaczyłam, jak wygląda moja skóra i uwierzcie, nie był to widok szczególnie radosny. Przez trzy następne dni kwiczałam przy każdym ruchu ręką. Nie polecam. Bierzcie kremy z filtrem, zaprawdę powiadam Wam, wszędzie.

Byłyśmy też w Rzeszowie na zawodach agility, gdzie zadebiutowałyśmy w jedyneczkach ze skutkiem różnym, ujmijmy to tak. Raz psu móżdżek przegrzało i po dość krótkim odcinku pomogłam jej rozwiązać konflikt wewnętrzny pod tytułem "zostaję i biegam - zwiewam na kocyk", odsyłając ją na kocyk :). Drugi bieg przyzwoity, poza felerną kładką i moją felerną ręką, która nie raczyła pokazać hopki. Trzeci - openowy - dobry, gdyż pogoda uległa diametralnej zmianie, zrobiło się chłodno, więc pies rozpędził dupsko z łaski swojej, aż nie wyrobił do tunelu. Nie ma zdjęć, nie ma filmów, nikogo to nie interesuje, idźmy dalej.


Dalszy punkt mówi o tym, że wczoraj wylicytowałam na bazarku charytatywnym "Równoumagicznienie" Pratchetta za siedem złotych. Czyż to nie cudowne? :) 





Pozdrawiam majowo, nie przedawkujcie wiosny i słoneczka.