niedziela, 18 listopada 2012

Zaklinacz łabędzi

Dzisiaj siedziałam na pomoście i syczały na mnie łabędzie. 
Jest to jeden z powodów, dla którego nie lubię łabędzi - bo syczą. I jak tak syczą, to wszystko mi się kumuluje - to, że są białe niczym z kiczowatych obrazków z zachodem słońca w tle, że syczą i jeszcze, że do tego wszystkiego mają czelność żądać żarcia. 
Żądać tym syczeniem, oczywiście.
Takiego wała. Choćbym miała w ręku cały czerstwy bochenek chleba, za kija bym nie oddała łabędziom. Nie, bo nie. Jak są takie cwane, to niech se same radzą. A proszę bardzo, sycz sobie, w nosie cię mam. 
- Nie lubię zwierząt, z którymi nie umiem nawiązać kontaktu - stwierdziłam, kontemplując wnętrze łabędziej paszczy. 
- A widzisz, a może powinnaś właśnie się z nimi porozumieć - odpowiedziała koleżanka, lejąc sobie herbaty do kubka. 
No może.
W końcu łabędzie odpłynęły, zniechęcone brakiem reakcji z naszej strony (okropne, miałyśmy aż trzy rogaliki i nie dałyśmy ani kawałka!), zamiast nich pojawiły się kaczki, dużo sympatyczniejsze, z dziwnymi haczykami na ogonach. 
Ta porywająca historia łączy się (w tylko trochę zawiły sposób) z moim dzisiejszym snem, który obudził mnie w środku nocy i w którym na boisku mojej szkoły zaczęło się tworzyć tornado. Trafiłam do schronu (czyli jednej z sal wcale nie lepiej chronionej od innych) i obserwowałam, jak tornado porywa człowieka i rozbija go o mur. 
Nie wiem, która była godzina, gdy się przebudziłam, ale nawet parę godzin później byłam w stanie dokładnie nakreślić palcem trasę lotu tego człowieka.
Nie wiem też, jak tornado wydostało się z boiska, nie niszcząc całego budynku. I czy w ogóle się wydostało. 
Koniec historii, kłaniam się nisko, dziękuję, wychodzę.