piątek, 28 grudnia 2012

Na dobry dzień?

Poranki są moją ulubioną porą dnia.
Najlepiej, gdy uda mi się wstać przed wszystkimi, nawet przed psem. 
Co jest trudne, jeśli lubi się czytać książki w środku nocy, nawiasem mówiąc. 
A najbardziej na świecie lubię śniadania. 
Lubię bulgotanie mleka w garnuszku, skwierczenie tosta, dzwonienie łyżeczek. Lubię wrzucić do gorącej wody saszetkę herbaty i patrzeć, jak cienkie bordowe strużki rozprzestrzeniają się na całą szklankę. Lubię grzać dłonie o tą szklankę i oglądać świat z okna. I lubię rozespany uśmiech właśnie przebudzonego psa.
Rano nikt nie powinien mi przeszkadzać. To bardzo moja chwila. Taki prezent ode mnie dla mnie. Lubię dostawać prezenty. I dawać też lubię. 
Bo przecież nie tylko wszystkie zachody przemijają bezpowrotnie.

Na po świętach życzę Wam mnóstwa chwil do celebrowania. W końcu, no cóż, całe życie składa się z chwil, no nie? Chyba dobrze o nich myśleć jak o czymś potężnym.

niedziela, 18 listopada 2012

Zaklinacz łabędzi

Dzisiaj siedziałam na pomoście i syczały na mnie łabędzie. 
Jest to jeden z powodów, dla którego nie lubię łabędzi - bo syczą. I jak tak syczą, to wszystko mi się kumuluje - to, że są białe niczym z kiczowatych obrazków z zachodem słońca w tle, że syczą i jeszcze, że do tego wszystkiego mają czelność żądać żarcia. 
Żądać tym syczeniem, oczywiście.
Takiego wała. Choćbym miała w ręku cały czerstwy bochenek chleba, za kija bym nie oddała łabędziom. Nie, bo nie. Jak są takie cwane, to niech se same radzą. A proszę bardzo, sycz sobie, w nosie cię mam. 
- Nie lubię zwierząt, z którymi nie umiem nawiązać kontaktu - stwierdziłam, kontemplując wnętrze łabędziej paszczy. 
- A widzisz, a może powinnaś właśnie się z nimi porozumieć - odpowiedziała koleżanka, lejąc sobie herbaty do kubka. 
No może.
W końcu łabędzie odpłynęły, zniechęcone brakiem reakcji z naszej strony (okropne, miałyśmy aż trzy rogaliki i nie dałyśmy ani kawałka!), zamiast nich pojawiły się kaczki, dużo sympatyczniejsze, z dziwnymi haczykami na ogonach. 
Ta porywająca historia łączy się (w tylko trochę zawiły sposób) z moim dzisiejszym snem, który obudził mnie w środku nocy i w którym na boisku mojej szkoły zaczęło się tworzyć tornado. Trafiłam do schronu (czyli jednej z sal wcale nie lepiej chronionej od innych) i obserwowałam, jak tornado porywa człowieka i rozbija go o mur. 
Nie wiem, która była godzina, gdy się przebudziłam, ale nawet parę godzin później byłam w stanie dokładnie nakreślić palcem trasę lotu tego człowieka.
Nie wiem też, jak tornado wydostało się z boiska, nie niszcząc całego budynku. I czy w ogóle się wydostało. 
Koniec historii, kłaniam się nisko, dziękuję, wychodzę.

sobota, 13 października 2012

Pochwała prostoty

Miałam perfekcyjny dzień.
Perfekcyjny w swojej zupełnej prostocie.
Taki, jakie powinny być jesienne dni.
Dzień pachnący kawą.
Najlepiej z sokiem malinowym...
 Gwarantuję, że po wymieszaniu wyglądała lepiej.
Dzień o smaku ciasta czekoladowego. Lepiej smakuje upieczone przez kogoś.
Dzień po brzegi wypełniony słońcem...
Dzień znikający w zasłonie dymnej, po cichu, jak wszystkie jesienne dni.

niedziela, 7 października 2012

Prawda objawiona

Zapominamy o najważniejszym.  Mianowicie - możemy sobie sarkać, ironizować, nie lubić się, dyskutować albo się kłócić, opowiadać sobie mądre rzeczy, ale czasem...
Czasem potrzebujemy się mocno przytulić. 


środa, 19 września 2012

Sezon na katar

I na zmarznięte stopy, na grzanie łapek o kubek herbaty, na psa pchającego się pod kołdrę.
I jeszcze na... jabłka z cynamonem?
Ktoś, któryś bohater w którejś książce, powiedział "poczekaj, aż zakwitną wrzosy". Rozbija mi się to po głowie. Nie pamiętam, jaka to była książka...
Czekam na jesienną melancholię, bardzo impresjonistyczny motyw mgły i na mnóstwo liści na chodnikach, i czuję, że ten przedmiot prezentowany niżej zaraz wróci do łask. Chwała i sława twórcom chusteczek higienicznych! 

czwartek, 23 sierpnia 2012

Pisanie?

Bohater, o którym chciałabym napisać, musiałby mieć dźwięczny śmiech, strasznie błyszczące oczy i strasznie cichy głos.
Wiem, okropnie to banalne. 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Swędzenie w mózgu

Chciałabym umieć malować. 
Mogłabym wtedy uzewnętrznić nadmiar myśli. 
Skończyłam wczoraj ostatni tom trylogii i czuję dziwne swędzenie, którego nie da się podrapać w żaden sposób. Zabrzmi to dziwnie, ale związałam się z bohaterami i wkurza mnie, że już nic więcej o nich nie przeczytam, a jeszcze bardziej mnie wkurza, że od wczoraj żyję tą opowieścią, wszystko mi się z nią kojarzy, cały czas o niej myślę i nie potrafię się zabrać za nic nowego.
Czuję też tępą irytację, że wszystkie trzy tomy są pożyczone i w końcu będę musiała je oddać (tak, z książką jako przedmiotem też się związuję). Trudno, trzeba będzie kupić, żeby móc do nich wracać o każdej porze dnia i nocy. 
A ta piosenka też mi się z nimi kojarzy. 

sobota, 14 lipca 2012

Mam internet oraz wakacje

Przez tydzień nie miałam internetu. 
Mój czas był wybitnie produktywny. 
Pies dużo pływał, ja dużo chodziłam oraz jeździłam tramwajami (głównie do empiku). Zrobiłam porządek w pokoju oraz w głowie. Skończyłam książkę i nie mogę wypożyczyć kolejnej, bo burza skutecznie uniemożliwiła pracę bibliotekarkom uzależnionym od komputera. 
Taaak, burze. Są, poza jagodami i brudnymi stopami, wyznacznikiem dobrego lata.
Wydłużyła mi się lista książek do przeczytania - i ciągle jeszcze łudzę się, że kiedyś to mi się uda, bo czas jakoś, kurcze, nie chce być rozciągliwy. 
Bardzo wcześnie wstaję, o bardzo przyzwoitych porach chodzę spać - na tyle, żeby posłuchać żab. 
Miałam gości we wtorek, będę ich miała też jutro, a właściwie już dziś. Lubię mieć gości, lepiej się pije razem herbatę. 
Miałam też dziwny sen. 
Dzisiaj Pan Od Internetu spytał, trochę zdziwiony - "A to młodzi dzisiaj takiej muzyki słuchają"?

No, nie wiem, chyba...



Ta deseczka miała powędrować na bazarek. Przy porządkach na próbę włożyłam w nią zdjęcie kundla. Została u mnie.


Pozdrawiamy, śpiący Kundel plus ja.

niedziela, 10 czerwca 2012

Truskawkowa paćka i motyw vanitas

Co mogę napisać? Że padłam ofiarą hormonów albo własnej percepcji? 
No bo trochę padłam.
Ale to miłe, nawet, w gruncie rzeczy. 
Myślę o zmianach. Nie, nie chcę nic zmieniać; mam na myśli zmiany, które już zaszły. Nie dochodzę do żadnych konkretnych wniosków, ale sam fakt przemijania mnie przeraża, tak jak wiele innych rzeczy naraz. O czymkolwiek bym ostatnio nie pomyślała, zawsze sprowadza się to do przemijania i czuję się tym mocno przytłoczona. Z drugiej znowu strony - czy zmiany nie są dobre? Myślę, że zmiany nie są ani dobre, ani złe. One po prostu SĄ.
Podobno mózg ma konsystencję budyniu.
Mamy czerwiec, więc mój ma konsystencję budyniu truskawkowego. 
I to akurat jest pozytywny akcent. 
 Pies trochę skacze (kompromitujące zdjęcie)...
 Trochę dziwi się światu...
 Trochę pływa...
 Mamy też jagody!


 Pozdrawiamy gorąco, Kundel plus jego człowiek z budyniem w czaszce.

czwartek, 17 maja 2012

FIMO - zryw pierwszy + a lot of wycieczki

Melduję, że żyję. Trochę sama w to nie wierzę, ale fakty są nieubłagane. 
Wiosna jest jednak paskudnie dynamiczna. Człowiek jednego dnia siedzi sobie na ławce i plecie wianki z mleczy, a następnego schodzi rano na spacer z psem i stwierdza, że z wczorajszej zamleczonej łąki zostało pole dmuchawców. Któregoś dnia wychodzę, patrzę - o, mirabelki zakwitły, całe na biało. Parę dni później cała biel tego świata wylądowała na ziemi, a zamiast niej na drzewie zadyndały małe, kwaśne śliwkowe dzieciaki. 
Siedziałam też na kwitnącym drzewie, ale tylko raz, gdyż więcej razy nie zdążyłam. Nawet moja alergia (nabyta w wieku lat piętnastu, hehe) nie zdążyła się w tym wszystkim połapać, a tu już prawie lato (pardon, właśnie zerknęłam na termometr - coś tak jakby bliżej... zimy?). Żeby pozostać w klimacie, chciałam ozdobić deskę kuchenną w bzy. Obawiam się, że zanim uda mi się ją skończyć, bzy będą od dawna nie na czasie. 
No, nieważne. 
Ważniejsze (trochę) jest to, że zaczęłam bawić się w modelinie. Głównie dlatego, że musiałam ulepić parę elementów do mojego Wielkiego Świątecznego Projektu (który czeka na zrealizowanie od trzech lat). I jak tak sobie te wyżej wymienione elementy lepiłam, to zerkałam też od czasu do czasu w internet w poszukiwaniu tego, co inni robią z tego magicznego tworzywa. Zastosowałam się do kilku bardzo praktycznych rad (na które sama bym w życiu nie wpadła) i okazało się, że można się na tym wyżyć twórczo i, o dziwo, mieć satysfakcję z efektu. Tak więc zainwestowałam w pierwszą kostkę FIMO, taram. Przeźroczystą, bo musiałam też ulepić szybki (nie nadaje się do lepienia szybek). Później stwierdziłam, że to, co lepię, jest tak bardzo mikro, że kupowanie całych kostek jest... jakby to ująć? Nieekonomiczne. I tak oto weszłam dzisiaj w posiadanie kilku kostek po pięć gram :). A póki w piekarniku dochodzą jeszcze pierwsze mikro-ciacha i inne rzeczy w wersji bardzo mikro, to pokażę to, co kiedyś ulepiłam, bo zauroczyły mnie paskudnie łupiny orzecha włoskiego. To by było marnotrawstwo - nie użyć ich do niczego. 







 Po lakierowaniu się nie do końca fajnie błyszczą (i widać dziury po moich paznokciach), a przy robieniu zdjęć prawie jednemu oderwałam głowę (no niechcący przecież!). Za jakiś czas doczekają się sznureczków i będą pełniły rolę... zawieszek? A niżej... dżem. Albo coś takiego. W każdym razie z pomarańczą.

Jeśli chodzi o inne rzeczy warte wspomnienia, to spędziłam cudowną majówkę w Bieszczadach na Bieszczadzkim Rajdzie Dogtrekkingowym. Pokonałyśmy z kundlem 25 km w siedem godzin, łaziłyśmy po śniegu w maju, poznałyśmy genialnych ludzi, kąpałyśmy się w potoczku (główna atrakcja wyprawy), widziałam wilczą kupę (same wilki, choć podobno potrafią podejść w nocy pod namioty i są bardzo bezczelne w tej kwestii, tym razem pozostały w ukryciu) i na pewno tam wrócimy. Jeśli nie w wakacje, to na kolejny rajd. Jedno niemiłe wspomnienie - na szczytach był śnieg, ale słońce też było. Dopiero po powrocie do domu zobaczyłam, jak wygląda moja skóra i uwierzcie, nie był to widok szczególnie radosny. Przez trzy następne dni kwiczałam przy każdym ruchu ręką. Nie polecam. Bierzcie kremy z filtrem, zaprawdę powiadam Wam, wszędzie.

Byłyśmy też w Rzeszowie na zawodach agility, gdzie zadebiutowałyśmy w jedyneczkach ze skutkiem różnym, ujmijmy to tak. Raz psu móżdżek przegrzało i po dość krótkim odcinku pomogłam jej rozwiązać konflikt wewnętrzny pod tytułem "zostaję i biegam - zwiewam na kocyk", odsyłając ją na kocyk :). Drugi bieg przyzwoity, poza felerną kładką i moją felerną ręką, która nie raczyła pokazać hopki. Trzeci - openowy - dobry, gdyż pogoda uległa diametralnej zmianie, zrobiło się chłodno, więc pies rozpędził dupsko z łaski swojej, aż nie wyrobił do tunelu. Nie ma zdjęć, nie ma filmów, nikogo to nie interesuje, idźmy dalej.


Dalszy punkt mówi o tym, że wczoraj wylicytowałam na bazarku charytatywnym "Równoumagicznienie" Pratchetta za siedem złotych. Czyż to nie cudowne? :) 





Pozdrawiam majowo, nie przedawkujcie wiosny i słoneczka.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Rzecz o instynkcie i WESOŁEGO JAJCA

Tak sobie siedzę i myślę. 
Całkiem intensywnie, jakby nie patrzeć.
I wymyśliłam, że nie wierzę w instynkt, który kazałby psu skoczyć z balkonu za piłką.
Choćby kochał tę piłkę całym swoim jestestwem - nie skoczy za nią z siódmego piętra. 
Raz - bo instynkt służy przetrwaniu, a nie jego przeciwieństwu.
Dwa - bo pies jednak jest dość inteligentną formą życia i jest w stanie sobie wydedukować, że to mało rozsądne. 
Usłyszałam, że "jeśli mój pies nie skoczyłby z balkonu za piłką, poproszony o to, to byłaby to dla mnie porażka pedagogiczna". 
Aha.
Dla mnie porażką pedagogiczną byłoby, gdyby wyskoczył.
Bo oznaczałoby to, że skutecznie odmóżdżyłam swojego psa i oduczyłam go myśleć.
Tak, proszę państwa, psu zdarza się myśleć. Ma w czaszce taki kawał mięsa, szumnie zwany mózgiem, którego funkcja między innymi na tym polega, że umożliwia takiemu delikwentowi myślenie. Na swój psi sposób, ale jednak myślenie.
"Nie wymagajmy od psa myślenia" - ktoś stwierdził. Rozbawiło mnie to. Bo właściwie, to czemu nie?
Jakby nie było, pies jest w stanie korzystać z dedukcji, grać w gry komputerowe oparte na zasadach logiki, rozwiązywać łamigłówki logiczne, z którymi dwuletnie dzieci mogą mieć problem, wyciągać różne wnioski na podstawie obserwacji, a nawet myśleć w pewnym stopniu abstrakcyjnie i nie wierzę, że wyskakiwanie z balkonu to normalna, instynktowna reakcja. 
Zdecydowanie normalniejszą reakcją byłoby zaprowadzenie człowieka pod drzwi i jasne zakomunikowanie mu, że natychmiast trzeba się znaleźć na dole.
Nie wiem, czy psy kierują się głównie instynktem. 
To pewnie cecha w znacznej mierze osobnicza. 
To instynkt sprawia, że jamnik lubi kopać, owczarek niemiecki patrolować teren, beagle tropi zawzięcie, border zagania, chart goni króliki. 
Ale jak bardzo trzeba taki instynkt podkręcić, żeby pies zupełnie bezmyślnie wyleciał z balkonu za zabawką? Podczas rozmowy z pewną panią padło stwierdzenie, że to nie jest trudne - biegać z psem na haju. O wiele trudniejsze jest zmotywowanie psa do szybkiego biegu bez dzikiego nakręcenia. 
Nie podoba mi się dzikie nakręcanie na cokolwiek. 
Wolę, by mój pies lubił się bawić w umiarkowanym stopniu niż przeżywał frustrację w związku z tym, że nie może dostać zabawki. 


Koniec wywodu. Musiałam go gdzieś zapisać, żeby za parę lat odkopać i porównać moje aktualne poglądy z tymi sprzed lat ;).


Raczej nie pojawię się już tu przed świętami.
Coś mi nie idzie regularne prowadzenie bloga...
W każdym razie chciałam złożyć życzenia.
Więc życzę Wam, żebyście nie bali się być inni, nie dali się zgnieść społeczeństwu, mieli pasję i mnóstwo frajdy z budzenia się rano :). 
A, i żeby rzeżucha wyrosła jak trzeba. 

środa, 14 marca 2012

Skrzeszew, 18.02.2012

Szybka relacja z zawodów w Skrzeszewie, czyli w pewnej wiosce za Warszawą. Dojechaliśmy ze znajomymi bardzo szybko, dzięki czemu mogliśmy posiedzieć w całkiem miłej, choć nieco zapyziałej knajpce/jadłodajni/pomieszczeniu między pokojami sypialnymi (?) z widokiem na końską halę, na której zawody miały się odbyć. Grunt, że było ciepło i że była herbata. Gdyby nie to, to niechybnie bym zwinęła się w kłębek i w końcu zasnęła na dobre na którejś ławce, musieliby mnie ratować kawą, dużą ilością kawy. Miałam poważne problemy z panowaniem nad głową. Jakieś dwie godzinki później zaczęli zjeżdżać się ludzie, zrobił się tłok, spotkałam kilku znajomych z obozów sprzed kilku lat, poznałam nowych ludzi, a przynajmniej miałam okazję zamienić z nimi kilka słów, były dwa koty, którym nie przeszkadzało jakoś szczególnie stado psów, no i generalnie było bardzo miło i sympatycznie. Było nawet na tyle ciepło, że biegałam po dworze obłożonym śniegiem w samej bluzie (co miało oczywiście swoje skutki). Pies mój osobisty pracował dość dobrze, nie zdisowałyśmy się na tunelach (za to pokonała nas kładka - co było dla mnie kompletnym zaskoczeniem, mimo że widziałam na którymś z treningów na placu HPAT, że coś jej w tamtejszej kładce nie podobało; jakoś nie połączyłam faktów), ja w miarę panowałam nad swoimi kończynami i w miarę czytelnie pokazywałam, co mam na myśli. Tempo oczywiście nie powalało, ale nie wymagam tego od paskudy, gdyż bo ponieważ ledwo co łapie się do mediumów i skakanie na tyczkach 40 cm połączone z przesadną szybkością nie byłoby zbyt zdrowe. No i do wniosków należy też dodać, że jak pies mnie obiega, to lepiej i płynniej wychodzi, niż jak zostawiam ją na starcie. I jeszcze, że krzyczę dziwne rzeczy na torze :).


Niestety nie doprosiłam się jeszcze wszystkich filmów, więc wrzucam tylko te dwa, nagrane przez Judytę od Nera (dzięki!).
Jumping 0 (II)
Ocena doskonała
0 pkt karnych
Miejsce 1




Agility 0
Ocena dobra
20,69 pkt karnych :)
Miejsce... 1

niedziela, 19 lutego 2012

Odkryłam, że... Rozważania deliryczno-pseudofilozoficzne

Odkryłam, że dorastam. 
Odkryłam to po tym, że pewne rzeczy zaczęły mnie wzruszać. Zaczęłam używać słów "urocze", "rozczulające", "poruszające". Używam ich w różnych momentach swojego życia. Raz na jakiś czas, średnio kilka razy w tygodniu. Jest to dość niepokojące. Chociażby z tego względu, że nigdy nie widziałam dziecka używającego takich określeń. Dzieci nie myślą za dużo. Tak jak psy.
I psy, i dzieci mają Pierwszą Myśl. 
Pierwsza Myśl działa na bardzo nieskomplikowanych zasadach, według bardzo prostych schematów.
Kot - pogonić - cieszyć się.
Kałuża - wskoczyć - cieszyć się.
Łąka - biegać - cieszyć się.
Szynka - wyżebrać - cieszyć się.
Schemat ten mimo swojej pozornej prostoty daje dużo możliwości.
Dorośli mają także Drugą Myśl. Tu sprawa się nieco komplikuje. 
Łąka - biegać - rozejrzeć się, czy nikogo nie ma w pobliżu - cieszyć się.
Czekolada - zjeść - rozejrzeć się, czy nikt nie patrzy - cieszyć się.
Mają także Trzecią Myśl. Tutaj pojawia się problem z przedstawieniem tego w schemacie.
Łąka - biegać - rozejrzeć się, czy nikogo nie ma w pobliżu - nie wypada, jestem dorosłym człowiekiem - być poważnym. 
Czekolada - zjeść - rozejrzeć się, czy nikt nie patrzy - ograniczyć się do jednej kostki - wrócić do poważnych zajęć. 
Istotą mojego istnienia jest bycie dzieckiem, względnie psiarzem. Psiarze mają przyzwolenie na bycie dożywotnimi dziećmi. To bardzo wygodne. Mogą, a nawet muszą się cieszyć. 
Wracając jednak do sensu tego postu. Odkryłam, że pewne rzeczy zaczęły mnie wzruszać, inne poruszać, a jeszcze inne rozczulać. Dzisiaj wzruszyło mnie to:
 

 Wendy, słuchaj, Wendy! Zamiast spać w swoim głupim łóżku, mogłabyś fruwać ze mną gdzieś wysoko i mówić śmieszne rzeczy gwiazdom!

Pozdrawiam i dobrej nocy życzę - sobie i Wam.

wtorek, 17 stycznia 2012

Co?! Gdzie?! Jakie święta?!

Ja żyję! Naprawdę! Włóczę się po zaśnieżonych Truskawkowych Polach*, wreszcie zaśnieżonych!, Mała Galaktyka spada mi na głowę, miliardy mikroplanet kończą swoją międzygalaktyczną podróż na mojej czarnej kurtce. I jaka to piękna śmierć! Jest mi dobrze. Tylko trochę zaciskam zęby, bo mój pies złamał trzonowca. Po prawie ośmiu latach bezkolizyjnego życia wisi przed nami wizja narkozy i nie jest to wizja specjalnie radosna.
Śniegu na  święta nie mieliśmy, ale mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że były to najbardziej rodzinne święta od co najmniej paru lat. Przyjechała Rodzina z Daleka, która miała zupełnie inne podejście. Coroczną tradycją były oczywiście prezenty - jednak odkąd ja i moi kuzyni dorośliśmy do wieku odpowiedniego na niewiarę w Mikołaja, prezenty z roku na rok stawały się coraz mniejsze i bardziej symboliczne, aż w końcu przeistoczyły się w koperty. Kup sobie sam swój gwiazdkowy prezent. W tym roku to się zmieniło. Choinka wraz z paczkami zajęła pół pokoju, rozdanie tego wszystkiego trwało odpowiednią ilość czasu (szczególnie, że Mały Pomocnik Mikołaja żądał piosenki świątecznej za prezent) i chyba pierwszy raz w życiu następnego dnia pół rodziny nie mogło normalnie mówić. Dopiero wczoraj wyciągnęłam spod mojej małej, skromnej, sztucznej choinki ostatnie paczuszki, które dbały o poświąteczny klimat w domu. Tak naprawdę żaden prezent nie kosztował makabrycznie dużo. Tak naprawdę bywały to orzechy w ozdobnym woreczku, czekolada, pomarańcze, pozytywka albo czekoladowy Mikołaj. Ale przecież nie o to chodzi, nie? Chodzi o sam Akt Dawania i Akt Dostawania, i o tą dziką radość z rozrywania papieru. Tak, myślę, że właśnie tak odzyskuje się Magię Świąt.
Potem był Sylwester. Jest to nie moje święto. Nie umiem się bawić. Poważnie. Ale za to mam postanowienie noworoczne. 52 książki.
No co, postanowienia noworoczne nie są od spełniania, tylko od... no, od postanawiania, nie?
Z lekkim poślizgiem skończyłam świąteczną szkatułkę, a mój Wielki Świąteczny Projekt czeka na zrealizowanie od dwóch lat i poczeka jeszcze kolejny, chociaż plany były ambitne.
I właściwie to by było na tyle.
Melduję się, żyję, mam się dobrze, będę pisać częściej. W ramach dbania o zdolność do myślenia, którą powoli, acz systematycznie zatracam.

Pozdrawiam i rzucam wirtualną śnieżką.



*O tym, czym są Truskawkowe Pola, dowiecie się być może z następnych postów. Warto tylko wiedzieć, że jest to miejsce absolutnie niezwykłe.