poniedziałek, 28 listopada 2011

O kurach, jajkach i Norwidzie, i o tym, czemu wszystko pierniczę

Dotykamy słów.
Obracamy w palcach jak porcelanowy dzbanuszek, delikatnie jak przepiórcze jajko. Szukamy rysy, znamion, uszczerbków. Co kura miała na myśli, znosząc takie jajo? Nie wiemy.
Ale już wiemy, że nie wiemy. Że tu nie ma co czuć, tu trzeba rozumieć, że czego nie pomyślimy - pomyślimy źle. Chyba że zaczniemy myśleć mózgiem hodowcy kur.
Póki co - nie wiemy.
Musimy się dowiedzieć. Bo trzeba wszystko zrozumieć, policzyć, wydedukować, nauczyć się myśleć jedynym słusznym sposobem.
Kiedy kura zniosła jajo?
Dwa dni temu, w środę, słońce właśnie się budziło, tylko kogut zaspał.
Co czuła wtedy kura?
Nadzieję na nowy dzień, na większą garść paszy. Wiarę w to, że nie będzie padał deszcz, strach przed podwórkowym kundlem, złość na koguta.
Gdzie kura wtedy była?
W kurniku, na ściółce, wiatr wiał przez kratkę.
Więc...?
Więc było jej zimno. Więc czuła się źle. Więc była w nastroju depresyjnym. Więc chciała się wydostać. Więc chciała dodać innym kurom siły - "razem stąd ucieknijmy"!
Zaglądamy kurze pod pióra na tysiąc sposobów. Powoli i demonstracyjnie, żeby wszyscy widzieli, rozłupujemy skorupkę jaja. Odrywamy kawałek po kawałku. Brudne paluchy wciskamy w chwiejne, oślizgłe białko, krzywimy się przy tym jak niedoświadczeni chirurdzy. W końcu wdzieramy się do wnętrza, do żółtka. Rozrywamy jednym ruchem cienką błonkę, obserwujemy jak żółta maź rozpryskuje się i oblewa nam palce. Dokonujemy aborcji w celu zrozumienia czucia kury.
Nie daje nam to nic, poza przymusem umycia rąk i gorzkawym uczuciem morderstwa na nienarodzonym stworzeniu, do którego bardzo szybko można się przyzwyczaić. Następnym razem już idzie łatwiej, już się nie krzywimy, nie staramy się tak, po prostu robimy to, co do nas należy - niektórzy nawet to lubią! Zostawiamy po sobie tylko szczątki, z których nic nie wynika.


W piątek recytowałam Norwida. Chciałam wybrać wiersz z rodzaju żywych, czyli takich, od których polskie szkolnictwo trzyma swoje łapska w odpowiedniej odległości. Nie lubię recytować, bo nie umiem - a że lubię być dobrze rozumiana, to wyjątkowo drażni mnie fakt, że nie potrafię przekazać tego, co bym chciała, tak, żeby wszyscy dokładnie to wyczuli. I tak się czasem zastanawiam... czy Norwid wiedział, że kierunki kolejnych zwrotek w "Pielgrzymie" tworzą krzyż i że to bardzo ważne dla tego wiersza...?




A aktualnie prezentuję filozofię życiową zwaną "PIERNICZĘTOWSZYSTKO!" i, zgodnie z jej założeniami, siedzę tu, zamiast przed fizyką. Przed sekundą dosłownie przypomniało mi się, że miałam przeczytać "Dziady". Ale nie przejęłam się za bardzo. W ogóle ostatnio rzuca mnie trochę po świecie (a przynajmniej po kraju) i mam wrażenie, że więcej czasu spędzam w autach, pociągach, autobusach, tudzież innych środkach komunikacji miejskiej, niż na tak zwanych sensownych czynnościach mających decydować o mojej przyszłości (czyt.: zakuwanie o prądzie i o tym, czy podczas powstania listopadowego żołnierze naciągali spodnie na mokro). Chwilowo pierniczę także dosłownie...








189 pierniczków. Już 188, bo mama przyszła i ukradła.
Pierniczyć mam zamiar jeszcze co najmniej raz, gdy tylko znajdę foremki w kształcie renifera i konia na biegunach w przyzwoitych cenach. Potem upiekę też ciastka korzenne, a przed samymi świętami niemieckie Lebkuchen.


Póki co, życzę wszystkim udanego pierwszego poniedziałku adwentu (czy poniedziałki w ogóle mogą być udane?!), gdyż oczywiście nie wyrobiłam się z czasem, żeby życzyć udanej niedzieli. No i śniegu też Wam życzę. Przydałby się.


Pozdrawiam

czwartek, 20 października 2011

Kolor zboża

"Tak więc Mały Książę oswoił Lisa. A kiedy zbliżyła się pora rozstania:
- Och! - rzekł Lis. - Zbiera mi się na płacz.
- To twoja wina - odparł Mały Książę. - Nie życzyłem tobie źle, to ty chciałeś, żebym ciebie oswoił.
- Oczywiście - rzekł Lis.
- Ale zbiera ci się na łzy! - rzekł Mały Książę.
- Oczywiście - rzekł Lis.
- Więc niczego Ci to nie dało!
- Dało - odpowiedział Lis - ze względu na kolor zboża."


Smutno tu. Czają się tu na mnie wspomnienia. Zazwyczaj siedzą cicho, pozbawione praw do głosu, i tylko łypią otłuszczonymi ślepiami z ciemności. Ale raz na jakiś czas wyskakują i wtedy potrafią być łagodnie bardzo brutalne. To brutalność komara. Brutalność potwora z dziecięcych koszmarów.
Najbardziej nie lubię przemijalności. Najbardziej nie lubię przyjaciół, którzy nigdy nimi nie byli. Najbardziej nie lubię tworzenia stad z przymusu.
Najbardziej nie lubię się przywiązywać.
Akurat byłam po drodze. Może bardziej - na drodze. Potem... potem droga zmieniła kierunek, zostałam z tyłu i zgubiłam szlak.
Niektórym nie robi to różnicy, inni przeżywają to jak żałobę. To trochę jak wiara w Świętego Mikołaja.
Po raz kolejny rozczulam się nad sobą, nad swoją naiwnością i nad swoją zbyt wysoką wiarą w szczerość ludzkich uczuć. Być może zachowuję się jak durna histeryczka, małe nieporadne dziecko odcięte od mamy, mściwa jędza albo inna gnida. Mówiąc szczerze, czuję się żałośnie. Ale czy to nie wszystko jedno?
Miejsca te same, tylko ludzie inni. Jaki w takim razie jest sens przywiązywania się do ludzi? Czy nie lepiej przywiązać się do samych miejsc, do stada kotów albo psa? To bardzo smutna refleksja. (Chociaż w gruncie rzeczy też bardzo nieprawdziwa.)






Zamówiłam masę plastyczną. Zamówiłam tekturę i serwetki, jutro będę zbierać papiery świąteczne, muszę też zainwestować w igły do filcowania i znaleźć jakiś pomysł na zrobienie sztucznego śniegu, gdyż bo ponieważ ceny gotowego mnie przerażają. Gdy będę miała więcej czasu - przygotuję obwód elektryczny, zamontuję żaróweczki, zrobię szybki z przeźroczystego Fimo. Popakuję też prezenty i wydziergam ciepłe czapki.
Ale nie mówię nic więcej, sygnalizuję tylko projekt - ponoć gdy podzieli się z kimś swoimi planami, to łatwiej je zrealizować ;).


Pozdrawiam wszystkich w ten przygnębiający wieczór. Miło tak móc się wypisać.

wtorek, 11 października 2011

Era Mgieł

Mgły opanowały miasto. Stworzyły swoją własną baśń w szarej codzienności. Otworzyły przestrzeń dla złotych chochlików panoszących się na granicy dnia i nocy - w porze, w której można zobaczyć wszystko, od zwykłych, prostych skrzatów przez cuchnące zgnilizną trolle aż po Szalonego Kapelusznika żądającego szmacianej lalki i koniecznie migdałka. W porze, w której nic nie dziwi i dziwi jednocześnie wszystko.


















 W tej bajce przewija się notorycznie motyw walki dobra i zła. Po stronie dobra pachnie poranna herbata, deszcz przerabia moje prowizorycznie ułożone włosy w pełnoprawną wełnę, a słońce tylko od czasu do czasu walnie jakiś obraz na ścianie. Po stronie dobra powstają poważne projekty.
Po stronie zła suną na taśmie produkcyjnej ludzie. Różnych rozmiarów i płci. A w międzyczasie dostają dożylnie dawkę teorii o sile oddziaływania elektrostatycznego, o potencjałach i natężeniach, o substratach i produktach, o stanach równowagi związków i o tym, że broń boże nie powinni sądzić inaczej, gdyż jest to wysoce nieopłacalne i nikomu niepotrzebne. Całej sytuacji towarzyszy katharsis.
Ale to już temat na inną notę.

wtorek, 20 września 2011

Spadam

Z głośników sączy mi się Coma. Nie słucham ich jakoś bardzo, znam raptem parę piosenek. Dzisiaj pierwszy dzień jesieni. Naprawdę? Ja nie wiem, nie liczę, nie kontroluję tego. Czas zatrzymał się w miejscu. Nic się nie dzieje. Nikt się nie odzywa. Mam wrażenie, że cały czas byłam napędem tego wszystkiego i że tylko mi zależało.
Żyję na wielu płaszczyznach. Na jednej z nich właśnie kwitną wrzosy i pachnie mokra trawa. Uwielbiam zapach jesieni, uwielbiam jej kolory, poranną mgłę i całodniową mżawkę. Mimochodem uśmiecham się do tego wszystkiego. W odpowiedzi dostaję ledwo widoczny ruch kącikiem wargi i porozumiewawcze spojrzenie przedzierające się przez asfaltowy, sztuczny świat. Pamiętam ten przystanek, w końcu staję przy nim co rano, pamiętam tych ludzi, ale oni nie pamiętają mnie. Setki, tysiące obrazów przewija mi się przed oczami jak na pełnometrażowym filmie w kolorze. Mam taką starą teczkę - wygląda, jakby padła ofiarą rozwścieczonego chihuahua'y - i jest moją osobistą taśmą filmową. Teraz widzę siebie, jak spadam w wielką, czarną otchłań studni, podzielając los Alicji. Jak cały rzeczywisty świat oddala się z przerażającą prędkością, a ja mijam kolejne półki z różnymi słoiczkami. Na jednym z nich był napis "Wiara w ludzi", a potem został daleko w tyle...


 Zdjęcie zeszłorocznego wrzosu. Nie mam ręki do kwiatów i jestem w stanie zabić wszystko, co będzie skazane na moją opiekę, więc trzymajcie kciuki, żeby tegoroczny zdążył chociaż rozkwitnąć...

czwartek, 1 września 2011

Ewidentny koniec...

Koniec nieprzespanych nocy, koniec włóczęg o wschodzie słońca, koniec całodniowych wycieczek pociągiem, wieczornego pływania w złoto-różowym jeziorze, kiedy na plaży słychać głównie komary. Koniec wykopywania ziemniaków i biegania boso. Koniec wędrówek po wsi, którą całą można było przejść w pięć minut, a która składała się w większości z kilku posesji (prawie martwych, cichych, tonących w całkowitym mroku o północy) i wiedźmińskich leśno-polnych dróg, przy których rosły zboża - które z kolei notorycznie się wykradało, opędzając się wolną ręką od armii pszczół, much, mrówek i innego ustrojstwa. Czasem się nawet uciekało przed batalionem much końskich! Wyglądało na to, że miały z tego niezłą zabawę...




















Na wakacjach Chapsia odkryła swoje powołanie. Okazało się, że jest psem... do wykopywania ziemniaków. ;)








To miasteczko na dole - to Barczewo. Mała, urocza mieścina. Gdy tam byłam, była poddana licznym remontom i na pewno za rok stare kamienice z odchodzącą zieloną farbą będą ocieplone i pomalowane na biało. Już zlikwidowali dwie najlepsze na świecie lodziarnie.
 Tu jest moja Utopia. Tu się rozmawia, żartuje, dyskutuje do późna, tu się drzemie na huśtawce, pije oranżadę jak z lat osiemdziesiątych...
 Ciocia z wujkiem robią własne kompoty, nalewki, dżemy. Wszystko z własnych owoców.
 Kotom nie nadają imion. Koty po prostu przychodzą wieczorem na kolację.
 A w tym wszystkim mój mieszczuch - nie mogła nacieszyć się zapachami.






 Zdjęcie wyżej nosi tytuł "Nie wchodź, bo cię pogryzie!". To najgorsze oblicze małych miast.


Dzisiaj zaczął się rok szkolny, dyrektorka oficjalnie go otworzyła, poznałam swój plan lekcji - jutro już muszę wstać o 6:00, żeby na 7:35 zajechać do szkoły. Jutro kończy się nasza wolność. Zaraz wieczory zaczną boleć, bo staną się oczywistą zapowiedzią nowego dnia, w którym każdy będzie czegoś ode mnie wymagał. Zaraz przyjdzie jesień, co akurat jest budującą wizją. Nastanie Era Mgieł, era liści tańczących z wilkami, era barw i zapachu mokrej trawy. Będziemy odliczać do najbliższej przerwy, do weekendu, i snuć się wieczorami, rozchlapując wodę w kałużach.
A póki co... Jeszcze można pooglądać film z obozu...
KLIK     


Pozdrawiam jeszcze trochę gorąco

środa, 13 lipca 2011

Co może jeden pies?

Może być na przykład najfajniejszym kundlem na świecie, który leży w łóżku tak długo jak reszta domowników, nie dostaje świra na spacerze i kulturalnie chodzi bez smyczy za stadem.
Może zjeść niezliczone ilości ołówków w zaledwie rok swojego życia, może też rozszarpać pokaźne ilości własnoręcznie (tak, ręcznie; maszyny do szycia nie posiadam) szytych poduszek 
Może ogarnąć mniej-więcej sto różnych komend i sztuczek, ze staniem na garnku o średnicy ośmiu centymetrów włącznie, albo zająć drugie miejsce w swoich pierwszych oficjalnych zawodach agility.
Zaraz potem może też na przykład olać ciepłym moczem wszystkie prośby, groźby i rozkazy swojej przypadkiem-właścicielki*.
...Czym perfekcyjnie może doprowadzić wyżej wymienioną do nerwicy, choroby sierocej, tudzież innych zaburzeń na tle psychicznym.

Aktualnie nie mam kompletnie ochoty na jakikolwiek kontakt z moim psem, co w sumie wypada korzystnie i dla psa, tak więc siedzę sobie i leczę swoją nadszarpniętą psychikę jeżową piosenką. W końcu tylko jeża przelecieć się nie da...



Macie tego potwora na koniec, o! Chapś vel. Mam-W-Dupie-Moją-Pańcię.



 *Przypadkiem, bo ten kundel swoją właścicielkę traktuję jako kogoś, kto może ewentualnie dać coś dobrego. Do innych czynności właścicielka jako istota z reguły natrętna i nieznająca się na zabawie (tarzanie się w zdechłej rybie JEST fajne!) jest kompletnie niepotrzebna.

wtorek, 5 lipca 2011

Co napisać w poście pilotażowym?

Że będzie bełkot - i zrobić sobie antyreklamę?
No dobra, trochę będzie. Bo niby co ma nie być?!
I to jest bardzo dobry moment, żeby zakończyć tę notę.
ALE! Ale nieee! Poza bełkotem będzie też trochę zdjęć, muzyki, piesozaura i innych potworów. Będą wszelkiego rodzaju wypociny autorki (możliwe, że właśnie sprzed ekranu uciekło trzy czwarte czytających) i noty w rodzaju tych powstających o czwartej nad ranem.
No i chyba tyle... Tak mi się zdaje. Co w wolnym tłumaczeniu znaczy - za paręnaście not i tak zrobi się syf i już nikt nie będzie wiedział, o czym jest blog...
Jakaś muzyka na koniec, żeby tak sympatycznie było...