Wieść niesie, że do premiery trzeciego sezonu "Elementary" CBS bliżej już niż dalej i nie jestem całkiem pewna, ale wydaje mi się, że to okazja odpowiednia, żeby podzielić się wrażeniami z poprzednich dwóch. Widzicie, chodzi w końcu o kolejnego Sherlocka Holmesa, tym razem działającego w Ameryce (Sherlock sam w Nowym Jorku, czy coś) i tym razem wywołującego jakieś takie dziwne reakcje w ludziach...
Ale po kolei.
O Sherlocku już było. Filmy, seriale, powieści, to się po prostu dzieje, ta postać żyje ludziom w głowach, jest przetwarzana, wykorzystywana, jest inspiracją albo bazą, zależnie od tego, co kto potrzebuje. Niektóre efekty końcowe dają trochę radości na jakiś czas, inne wywołują zachwyt i tłumny fanowski pisk, a jeszcze inne...
Yup.
Kiedy trafiam na jeden taki obrazek, przechodzę obojętnie.
Z każdym kolejnym moje zaintrygowanie rosło w siłę, a pytanie "dlaczego go nie lubią?" uwierało coraz bardziej, aż któregoś wieczoru siadłam i obejrzałam.
Wrażenia z pierwszego odcinka? No więc wyobraźnie sobie, że nie oglądałam go sama i mniej więcej po parunastu minutach usłyszałam obok chrapanie - taki to był odcinek. Nie wiem, czy się wtedy zawzięłam, czy co, ale obejrzałam też kilka następnych. (Od tego momentu mogą się zdarzyć drobne spoilery; te większe będę zaznaczać).
Koncepcja jest taka - Sherlock Holmes przenosi się do Ameryki w skutek jakichś wypadków w Londynie, a dlatego, że ćpa, ojciec zatrudnia panią Joan Watson jako strażniczkę jego trzeźwości. Zamieszkują razem i tak sobie żyją między morderstwami a spotkaniami grupy wsparcia. Plus oczywiście Sherlock jest konsultantem tamtejszej policji. I niby jest to serial o Holmesie i Watsonie, ale zachęcam do nieprzywiązywania się do tej myśli. To dużo ułatwia.
Nie chcę zgrywać kogoś, kto ma jakiekolwiek pojęcie o telewizji, ale "Elementary" wydaje mi się bardzo amerykańską produkcją, dopasowaną do jakiegoś modelu, w którym musi być odpowiednia ilość trupów, narkotyków i seksu. Jeśli wydawało Wam się, że Sherlock raczej nie czuje potrzeby kontaktów seksualnych, no to trafiliście na złego Sherlocka, bo ten wyprasza co parę odcinków tłumy prostytutek z mieszkania (a jego tłumaczenia są nieprzekonujące). Tak samo zresztą to, że jest ćpunem - jakby to naprawdę była najważniejsza cecha tego bohatera, toczy się wokół tego tak dużo fabuły, że aż można zapomnieć, że ogląda się serial o detektywie. Nie będziemy rozmawiać o płci Watson, bo to nieciekawe i jeśli twórcy mieli taką koncepcję na tą postać, to zmiana płci tak naprawdę zmienia niewiele, równie dobrze to mógł być facet. Różne nawiązania do pierwowzoru pojawiają się, ale są łopatologiczne i wetknięte w zupełnie niepasujące miejsca. Poza tym przez większość pierwszego sezonu to zwykły procedural.
Tyle, że jak już przywykłam do myśli, że nazwisko głównego bohatera jest dość przypadkowe, a od pani Watson przestałam wymagać bycia, no, Watsonem, to muszę przyznać, że produkcja ma swój klimat i bawiłam się całkiem nieźle. Chyba głównie z powodu rozwijającej się relacji między głównymi bohaterami, tak innej od tego, czego można się spodziewać, przechodzącej przez różne etapy od "możesz ze mną mieszkać, ale pracuję sam" po "znam cykl twojego snu, już się wyspałaś, masz, tu ubrania, ubieraj się, mamy robotę" (swoją drogą pomysł, żeby Sherlock wiedział dokładnie, ile czasu trwają fazy snu Watson, jest absolutnie genialny). Akurat na tym polu widać, że ktoś miał jakiś spójny pomysł od początku - i to jest mocny punkt całości. Dzięki temu dostaliśmy urocze sceny w kuchni, do której Sherlock wbiega uzupełnić zapas płatków z mlekiem albo upiec kolejną partię English Muffins (o ile dobrze pamiętam), podczas gdy Joan parzy sobie herbatkę. Mamy też żółwia Clyde'a, który jest fajny i bywa fajnie wykorzystywany, chociażby jako model karetki.
Niestety minusem są same sprawy do rozwiązania. Mówię "sprawy", bo zagadki to trochę na wyrost. Prywatni klienci właściwie nie wpadają, więc Sherlock pojawia się niemal na każde zawołanie nowojorskiej policji, a przestępstwa, z jakimi muszą się zmagać, nie są szczególnie ciekawe. Właściwie Holmes ma okazję popisać się geniuszem dopiero pod koniec drugiego sezonu. Inna sprawa, że policja nawet nie próbuje mu robić konkurencji, błąkają się jak dzieci we mgle i nie podejmują absolutnie żadnej sensownej akcji, dopóki się im nie pokaże palcem, co mają zrobić. Tak więc nie, nie ma zagadek ani tajemniczych, nierozwiązywalnych zbrodni, są za to dość pospolite przestępstwa, których Sherlock Holmes normalnie nie tknąłby nawet kijem, bo szkoda by mu było energii na coś tak nieciekawego. A niektóre są tak durne, że aż nawet oglądałam po kilka razy, żeby się upewnić, że dobrze zrozumiałam (minimalny spoiler, jesteśmy w jakimś pomieszczeniu do przechowywania i badania zwłok, na stole leżą rzeczone zwłoki, a obok stołu na podłodze martwy człowiek, ubrany, ale za to z zakrwawioną raną po ugryzieniu na szyi - wampiry? psychopaci? - a gdzie tam!, po prostu ten gość stanął na stole nad ciałem, potknął się, upadł tak, że szczęki się na nim zacisnęły, tadam!; po co tam wlazł? żarówkę zmieniał? cholera go wie).
EDIT: Zmorzył mnie sen, ciąg dalszy jutro ;).
Cisza jest tylko brakiem hałasu.
Wszystko to, co chciałoby się opowiedzieć, gdyby ktoś miał czas, żeby słuchać.
środa, 1 października 2014
wtorek, 30 września 2014
Post-zapowiedź na przeczekanie
Jutro tu będzie post o "Elementary". Dzisiaj go nie będzie, będzie za to ładna melodia, o taka:
Pozdrawiamy Was z kundlem i biegniemy na spacer. Do jutra! :)
niedziela, 31 sierpnia 2014
Lody arbuzowe z chmurką i mnóstwo literek w dziwnym Fanbooku
Miałam mnóstwo tematów do spisania. Mogłabym napisać Wam na początek, że jeśli nie byliście na "Strażnikach Galaktyki", to ja się Wam dziwię, bo dawno żaden film mnie tak nie ucieszył jak ten (widziałam go na nocnym maratonie filmowym i najbardziej rozsądną decyzją następnego dnia po przespaniu mniej więcej trzech godzin wydało mi się pobiegnięcie do najbliższego kina na kolejny seans), ale tego nie zrobię, bo to by było złośliwe :). Obejrzałam też kilka innych filmów, o których mogłabym chcieć napisać i nawet chciałam, ale jest coś takiego, że jeśli nie spiszesz swoich myśli szybko, to po paru dniach szalejący huragan niespójnych wrażeń dochodzi do stanu takiej homeostazy, że już właściwie nie ma czym się dzielić, bo wszystko samo się poukładało, bez wymiany poglądów.
I ej, też jesteście tak trochę przerażeni wizją ekranizacji "Wiedźmina"?
W sierpniu udało mi się zrobić trochę różnych rzeczy - trochę pływałam, trochę chodziłam, upiekłam kilka chlebów (w tym jeden przed chwilą), ugotowałam dżem z jeżyn, spaliłam mikser - wiecie, lato jak lato. A będąc jeszcze na wakacjach, przeczytałam u Pani od Kotów o sorbecie arbuzowym i niemal od razu po powrocie pognałam kupić foremki do lodów na patyku, bo poczułam, że potrzebuję lodów arbuzowych jak niczego innego na świecie, co jest dość zabawne, bo nigdy wcześniej ich nie jadłam. Jadąc do domu z nowym nabytkiem zastanawiałam się, czy nie dodać mięty, a może kropki z czekolady, albo warstwowe z pomarańczą, albo bananowo-kakaowe, albo kawowe, albo, wiem!, czekoladowe z miętą!, i zanim dotarłam do kuchni, miałam koncepcji więcej niż foremek. Ostatecznie skończyło się na odsączeniu arbuza z soku - to już kiedyś robiłam metodą "pokrój na małe kawałki, wybierz mechanicznie pestki i wrzuć w blender", i to była chyba lepsza metoda niż "zmiażdż widelcem", bo - jak się okazało - widelec nie jest mistrzem w miażdżeniu arbuza i szło mi dość mozolnie, a oddzielające się pestki wcale nie pomagały. Do tego trochę się bałam, że jak już teraz w połowie roboty spróbuję to potraktować blenderem, to przy okazji pestki też posiekam i będę miała problem, żeby je potem wyrzucić, ale ostatecznie po dłuższym czasie odcedziłam sok, zamroziłam i dostałam to:
Piękne, różowiutke, proste, bez udziwnień. W zamrażarce drobinki miąższu oddzieliły się od, no, od wody, jakby nie było, i potworzyły takie chmurki, plamki słodszego - wydało mi się to strasznie urokliwe i nawet jeśli lody w smaku były dość przeciętne, to nadrabiają walorami estetycznymi.
Foremki są w użyciu, lubię je za to, że mogę wlać sok z czegokolwiek i na tym kończy się moja robota z lodami.
Wyjeżdżając z kolei na wakacje (niespodziewana zmiana wątku), urządziłam sobie przebieżkę po stoiskach z czasopismami, gdyż jak powszechnie wiadomo - zawsze lepiej mieć więcej literek niż mniej literek (no i co z tego, że miałam już przygotowane około cztery tysiące stron tekstu; jakbyście byli ciekawi - przeczytałam jakieś czterdzieści, co jest jawnym dowodem na to, że wakacje były udane). I tak oto wpadłam na Fanbook, gazetkę, o której przez jakiś czas było głośno w okolicach blogosfery książkowej, a że wcześniej nie wpadło mi do głowy, żeby się właściwie tym zainteresować, pomyślałam - biorę. Wszak strata dwóch złotych nie boli.
Moje nastawienie było raczej dość neutralne, nawet w kierunku optymizmu, w końcu trzymam gazetę o książkach. Po paru stronach byłam odrobinę niepewna tego, co myśleć, a na końcu...
Ale po kolei. Numer 3, czerwiec-lipiec. Zaczęło się od działu "Nie wolno przegapić!", który pominęłam, bo zawiera telegraficzny skrót tego, co się pojawia na rynkach wydawniczych (i jak mi ktoś mówi "nie wolno przegapić", to włącza mi się tryb "a chcesz się założyć?") - gdzieś mignął mi Pratchett i jego "Para w ruch" z maja. To jeszcze o niczym nie świadczy, bardzo często pomijam początki czasopism, właśnie ze względu na nagromadzenie informacji z różnych dziedzin. Nieciekawe, idziemy dalej. Wywiady przejrzałam, dwa nawet z zainteresowaniem (z Jackiem Piekarą i Marzeną Filipczak), w tym jeden z nieznaną mi personą (ten drugi), troszkę zdurniałam, widząc hasło "Jesteśmy otwarte na miłość" jako tytuł wywiadu z Katarzyną Grocholą, bo - no wiecie, zaleciało mi pisemkami dla kobiet, zresztą cały ten wywiad wydał mi się pozbawiony sensu, ale to swoją drogą. Ale tu nadal nie ma niczego ciekawego, a ja nie czuję się uprawniona do oceniania wartości wywiadów, bo się na tym nie znam absolutnie, więc jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że nie są szczególnie wysokich lotów, ale nikt się takich tu chyba nie spodziewa, więc...
Tak naprawdę profil pisemka wyłonił się dopiero po "przeczytaniu" rankingu wakacyjnych lektur. 85 książek poleconych. Na podstawie czego? Ano tylko i wyłącznie daty wydania i tego, żeby się nadawała na wakacje (czy tylko mi się zawsze wydawało, że na wakacje nadaje się absolutnie każda książka, jaką ma się ochotę przeczytać?). Polecają blogerzy, konkretnie 150 blogerów. Przysyłają swoje propozycje, redakcja je publikuje. Wszystkie. Co do jednego. Serio, 60 książek otrzymało po jednym głosie i wszystkie one widnieją w gazecie. Siedem stron miniaturek okładek. Jakieś może uzasadnienie chociaż, dwa zdania o pozycji, o czym jest, dlaczego warto przeczytać? Pff, a po co to komu? To tak, jakbyście wyszli na ulicę, spytali pierwszą napotkaną osobę, czy czyta książki i jeśli czyta, to czy mogłaby polecić jakąś. Bez wnikania w gust, upodobania, przyzwyczajenia, czy co tam jeszcze. Albo weszli z zamkniętymi oczami do księgarni na dział Top 10 i wybrali na chybił trafił. Totalnie bez sensu. Ale skoro blogerzy polecają...!
W ogóle zdaje się, że redakcja bardzo serio traktuje blogerów książkowych.
Inną kwestią są felietony i luźne pisanie okołoksiążkowe. Mówię o "Jak nie zabierać książek na wakacje" Lubomira Bakera. Szczerze, nawet fajnie by się to czytało, gdyby skończyło się na wspominaniu spontanicznych zakupów w antykwariacie tuż przed dłuższą wycieczką. Gdy próbuje przejść płynnie w poradnik, nawet żartobliwy, robi się odrobinę żenująco. Nie wiem, czy wiedziałyście, ale jeśli jesteście dziewczętami i czytacie na plaży o Bridget Jones, to żaden pan na Was nie zwróci uwagi. W tym celu tylko Kinga albo Cooka. I nie ma, że boli. Panowie, tu z kolei nie sięgamy po harlequiny, bo za mało męskie, ale już książki o Bridget Jones jak najbardziej, a King musi poczekać na lepsze czasy, kiedy można będzie czytać to, na co się ma ochotę. Poważnie mówię. Tabelka obrazująca ilość książek, jaką należy zabrać w zależności od stanu cywilnego i planu na wakacje, niezwykle pomocna. Nie wiem, jak sobie bez niej radziłam całymi latami. (Wyczuliście sarkazm?)
Kolejną zabawną rzeczą są takie króciutkie wymiany zdań (bo wywiad to za duże słowo) z różnymi ludźmi, cztery pytania i do domu, albo quizy, do których nawet bym nic nie miała, gdyby nie były tak brzydko zaprojektowane.
I dziwi mnie dział "Młodzi recenzują". No bo tak, pierwsza myśl - niby fajnie poznać spojrzenie młodych na konkretne książki, jeśli się je czytało, w ogóle fajnie poznać spojrzenie innych, niezależnie od wieku. Ale z drugiej strony... Powiedzmy, że moim zdaniem nie są to najlepsze recenzje. Chyba byłoby mi przykro, gdyby ktoś mi streścił książkę, którą mogę chcieć przeczytać. Nie wiem. Jakoś nie jestem przekonana co do sensu istnienie tej rubryki.
Żeby pozytywnie zakończyć, muszę powiedzieć, że pomysł z prezentowaniem książek o danej tematyce mi się podoba (tym razem o podróżach w przestrzeni i czasie i poradniki dotyczące pisania).
I tak sobie czytałam tę gazetkę na tych wakacjach, oglądałam sobie obrazki, przerzucałam bezmyślnie kartki i nachodzi mnie jeden wniosek, że chyba nikt nie zdecydował, jak właściwie to ma wyglądać. Spodziewałam się luźnego podejścia do tematu literatury, a dostałam... około wszystko. Od wywiadów z pisarzami i przedstawicielami wydawnictw, przez niezabawne felietony i nic nie wnoszące artykuliki próbujące brzmieć jakby poruszały ważny i kontrowersyjny temat (mam na myśli ten o "męskiej literaturze"), po okładki sześćdziesięciu przypadkowo wybranych książek. Trochę taka treść rzekoma. Niby literki, a nic z tego nie wynika.
I czasem odczuwałam dyskomfort związany z poczuciem, że autorzy tekstów mają mnie za osobę o szczątkowej inteligencji, a na dodatek robią wszystko, żeby podkreślić podział na tych fajnych-czytających i tych gupich, niedokształconych nieczytających.
W efekcie wyszła dziwaczna przemielona papka, której na razie nikt nie wykorzystuje.
A szkoda.
PS.: Nie wiem, jak Wy, ale ja uważam, że TVP powinno się uczyć od Pulsu, jak się robi szum wokół serialu, do którego się właśnie kupiło prawa. To tak apropo "Hannibala" dzisiaj.
I ej, też jesteście tak trochę przerażeni wizją ekranizacji "Wiedźmina"?
W sierpniu udało mi się zrobić trochę różnych rzeczy - trochę pływałam, trochę chodziłam, upiekłam kilka chlebów (w tym jeden przed chwilą), ugotowałam dżem z jeżyn, spaliłam mikser - wiecie, lato jak lato. A będąc jeszcze na wakacjach, przeczytałam u Pani od Kotów o sorbecie arbuzowym i niemal od razu po powrocie pognałam kupić foremki do lodów na patyku, bo poczułam, że potrzebuję lodów arbuzowych jak niczego innego na świecie, co jest dość zabawne, bo nigdy wcześniej ich nie jadłam. Jadąc do domu z nowym nabytkiem zastanawiałam się, czy nie dodać mięty, a może kropki z czekolady, albo warstwowe z pomarańczą, albo bananowo-kakaowe, albo kawowe, albo, wiem!, czekoladowe z miętą!, i zanim dotarłam do kuchni, miałam koncepcji więcej niż foremek. Ostatecznie skończyło się na odsączeniu arbuza z soku - to już kiedyś robiłam metodą "pokrój na małe kawałki, wybierz mechanicznie pestki i wrzuć w blender", i to była chyba lepsza metoda niż "zmiażdż widelcem", bo - jak się okazało - widelec nie jest mistrzem w miażdżeniu arbuza i szło mi dość mozolnie, a oddzielające się pestki wcale nie pomagały. Do tego trochę się bałam, że jak już teraz w połowie roboty spróbuję to potraktować blenderem, to przy okazji pestki też posiekam i będę miała problem, żeby je potem wyrzucić, ale ostatecznie po dłuższym czasie odcedziłam sok, zamroziłam i dostałam to:
Piękne, różowiutke, proste, bez udziwnień. W zamrażarce drobinki miąższu oddzieliły się od, no, od wody, jakby nie było, i potworzyły takie chmurki, plamki słodszego - wydało mi się to strasznie urokliwe i nawet jeśli lody w smaku były dość przeciętne, to nadrabiają walorami estetycznymi.
Foremki są w użyciu, lubię je za to, że mogę wlać sok z czegokolwiek i na tym kończy się moja robota z lodami.
Wyjeżdżając z kolei na wakacje (niespodziewana zmiana wątku), urządziłam sobie przebieżkę po stoiskach z czasopismami, gdyż jak powszechnie wiadomo - zawsze lepiej mieć więcej literek niż mniej literek (no i co z tego, że miałam już przygotowane około cztery tysiące stron tekstu; jakbyście byli ciekawi - przeczytałam jakieś czterdzieści, co jest jawnym dowodem na to, że wakacje były udane). I tak oto wpadłam na Fanbook, gazetkę, o której przez jakiś czas było głośno w okolicach blogosfery książkowej, a że wcześniej nie wpadło mi do głowy, żeby się właściwie tym zainteresować, pomyślałam - biorę. Wszak strata dwóch złotych nie boli.
Moje nastawienie było raczej dość neutralne, nawet w kierunku optymizmu, w końcu trzymam gazetę o książkach. Po paru stronach byłam odrobinę niepewna tego, co myśleć, a na końcu...
Ale po kolei. Numer 3, czerwiec-lipiec. Zaczęło się od działu "Nie wolno przegapić!", który pominęłam, bo zawiera telegraficzny skrót tego, co się pojawia na rynkach wydawniczych (i jak mi ktoś mówi "nie wolno przegapić", to włącza mi się tryb "a chcesz się założyć?") - gdzieś mignął mi Pratchett i jego "Para w ruch" z maja. To jeszcze o niczym nie świadczy, bardzo często pomijam początki czasopism, właśnie ze względu na nagromadzenie informacji z różnych dziedzin. Nieciekawe, idziemy dalej. Wywiady przejrzałam, dwa nawet z zainteresowaniem (z Jackiem Piekarą i Marzeną Filipczak), w tym jeden z nieznaną mi personą (ten drugi), troszkę zdurniałam, widząc hasło "Jesteśmy otwarte na miłość" jako tytuł wywiadu z Katarzyną Grocholą, bo - no wiecie, zaleciało mi pisemkami dla kobiet, zresztą cały ten wywiad wydał mi się pozbawiony sensu, ale to swoją drogą. Ale tu nadal nie ma niczego ciekawego, a ja nie czuję się uprawniona do oceniania wartości wywiadów, bo się na tym nie znam absolutnie, więc jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że nie są szczególnie wysokich lotów, ale nikt się takich tu chyba nie spodziewa, więc...
Tak naprawdę profil pisemka wyłonił się dopiero po "przeczytaniu" rankingu wakacyjnych lektur. 85 książek poleconych. Na podstawie czego? Ano tylko i wyłącznie daty wydania i tego, żeby się nadawała na wakacje (czy tylko mi się zawsze wydawało, że na wakacje nadaje się absolutnie każda książka, jaką ma się ochotę przeczytać?). Polecają blogerzy, konkretnie 150 blogerów. Przysyłają swoje propozycje, redakcja je publikuje. Wszystkie. Co do jednego. Serio, 60 książek otrzymało po jednym głosie i wszystkie one widnieją w gazecie. Siedem stron miniaturek okładek. Jakieś może uzasadnienie chociaż, dwa zdania o pozycji, o czym jest, dlaczego warto przeczytać? Pff, a po co to komu? To tak, jakbyście wyszli na ulicę, spytali pierwszą napotkaną osobę, czy czyta książki i jeśli czyta, to czy mogłaby polecić jakąś. Bez wnikania w gust, upodobania, przyzwyczajenia, czy co tam jeszcze. Albo weszli z zamkniętymi oczami do księgarni na dział Top 10 i wybrali na chybił trafił. Totalnie bez sensu. Ale skoro blogerzy polecają...!
W ogóle zdaje się, że redakcja bardzo serio traktuje blogerów książkowych.
Inną kwestią są felietony i luźne pisanie okołoksiążkowe. Mówię o "Jak nie zabierać książek na wakacje" Lubomira Bakera. Szczerze, nawet fajnie by się to czytało, gdyby skończyło się na wspominaniu spontanicznych zakupów w antykwariacie tuż przed dłuższą wycieczką. Gdy próbuje przejść płynnie w poradnik, nawet żartobliwy, robi się odrobinę żenująco. Nie wiem, czy wiedziałyście, ale jeśli jesteście dziewczętami i czytacie na plaży o Bridget Jones, to żaden pan na Was nie zwróci uwagi. W tym celu tylko Kinga albo Cooka. I nie ma, że boli. Panowie, tu z kolei nie sięgamy po harlequiny, bo za mało męskie, ale już książki o Bridget Jones jak najbardziej, a King musi poczekać na lepsze czasy, kiedy można będzie czytać to, na co się ma ochotę. Poważnie mówię. Tabelka obrazująca ilość książek, jaką należy zabrać w zależności od stanu cywilnego i planu na wakacje, niezwykle pomocna. Nie wiem, jak sobie bez niej radziłam całymi latami. (Wyczuliście sarkazm?)
Kolejną zabawną rzeczą są takie króciutkie wymiany zdań (bo wywiad to za duże słowo) z różnymi ludźmi, cztery pytania i do domu, albo quizy, do których nawet bym nic nie miała, gdyby nie były tak brzydko zaprojektowane.
I dziwi mnie dział "Młodzi recenzują". No bo tak, pierwsza myśl - niby fajnie poznać spojrzenie młodych na konkretne książki, jeśli się je czytało, w ogóle fajnie poznać spojrzenie innych, niezależnie od wieku. Ale z drugiej strony... Powiedzmy, że moim zdaniem nie są to najlepsze recenzje. Chyba byłoby mi przykro, gdyby ktoś mi streścił książkę, którą mogę chcieć przeczytać. Nie wiem. Jakoś nie jestem przekonana co do sensu istnienie tej rubryki.
Żeby pozytywnie zakończyć, muszę powiedzieć, że pomysł z prezentowaniem książek o danej tematyce mi się podoba (tym razem o podróżach w przestrzeni i czasie i poradniki dotyczące pisania).
I tak sobie czytałam tę gazetkę na tych wakacjach, oglądałam sobie obrazki, przerzucałam bezmyślnie kartki i nachodzi mnie jeden wniosek, że chyba nikt nie zdecydował, jak właściwie to ma wyglądać. Spodziewałam się luźnego podejścia do tematu literatury, a dostałam... około wszystko. Od wywiadów z pisarzami i przedstawicielami wydawnictw, przez niezabawne felietony i nic nie wnoszące artykuliki próbujące brzmieć jakby poruszały ważny i kontrowersyjny temat (mam na myśli ten o "męskiej literaturze"), po okładki sześćdziesięciu przypadkowo wybranych książek. Trochę taka treść rzekoma. Niby literki, a nic z tego nie wynika.
I czasem odczuwałam dyskomfort związany z poczuciem, że autorzy tekstów mają mnie za osobę o szczątkowej inteligencji, a na dodatek robią wszystko, żeby podkreślić podział na tych fajnych-czytających i tych gupich, niedokształconych nieczytających.
W efekcie wyszła dziwaczna przemielona papka, której na razie nikt nie wykorzystuje.
A szkoda.
PS.: Nie wiem, jak Wy, ale ja uważam, że TVP powinno się uczyć od Pulsu, jak się robi szum wokół serialu, do którego się właśnie kupiło prawa. To tak apropo "Hannibala" dzisiaj.
Subskrybuj:
Posty (Atom)